USA, 1-15.09.2013

1.09.2013 – Tom’s Place – Bishop – 85km
Ponieważ spałem pół legalnie na polu namiotowym wstałem razem ze wschodem słońca tuż po 6:00 i od razu zacząłem prawie dwudziesto-kilometrowy podjazd do końca Rock Creek Road będącą najwyższą asfaltową drogą w Kalifornii i Górach. Po ponad dwóch godzinach i osiemset metrach podjazdu udało mi się dojechać do najwyższego punktu drogi, gdzie kończy się asfalt, a zaczyna ścieżka trailowa. Po drodze na ponad 3100m przywitało mnie słońce, piękne widoki na jezioro Rock Creek oraz wysokie pobliskie szczyty. Końcowe 3km to podjazd wąską na 3 metry drogą o nie najlepszej jakości. Zjazd z Rock Creek Road do Tom’s Place był szybki i tylko poprzeczne pęknięcia na drodze przeszkadzały w rozwijaniu większych prędkości. Z Tom’s Place czekał mnie minimalny wysiłek do przełęczy Sherwin Pass na wysokość 2113m, a potem już długi zjazd do miasta Bishop na wysokość zaledwie 1250m.npm. Do Bishop zjechałem po 12:00 mając już ponad 80km. Gdyby nie upał i zmęczone nogi podjechałbym jeszcze do jeziorka Sabrina, a tak postanowiłem zrobić sobie luźne popołudnie po kilku naprawdę niełatwych dniach. Od 17:00 czekał na mnie prysznic i łóżeczko w domu Lorenzo w Bishop. Gospodarz na kolację przygotował spaghetti a’la Lorenzo z warzywami i sardynkami z meksykańskim piwem oraz nauczył mnie kilku hiszpańskich zwrotów, które na pewno przydadzą się, choćby przed czekającym mnie niedługo przejazdem przez Meksyk.

2.09.2013 – Bishop – 72km
Na dziś miałem zaplanowany podjazd do jeziora Sabrina Lake, zjazd, odbiór paczki z poczty i przejazd do Benton gdzie czekało na mnie miejsce na rozbicie namiotu o prysznic. Niestety kolejny raz moje plany pokrzyżowało amerykańskie święto Memorial Day. Wczoraj była niedziela, a dziś święto i poczta zamknięta, więc nie mogę odebrać paczki ze skarbami od Sante, których część zostawiłem w Denver i które teraz zostały wysłane na adres poczty z moim nazwiskiem. Taka usługa zwana General Delivery jest w USA bezpłatna, a poczta przechowuje paczkę do 30 dni. Jest to więc idealne rozwiązanie na wysłanie sobie paczki np. z Polski na trasę wyprawy. Rano przed ósmą po tradycyjnej kawie i śniadaniu na pół lekko, czyli bez przyczepki i worka z namiotem ruszyłem w górę drogą 168 z Bishop w kierunku Sabrina Lake. Do pokonania miałem niemało bo aż 1500 metrów w górę na dystansie ponad trzydziestu kilometrów czyli ze średnim nachyleniem około 5%. Po wyjechaniu z Bishop półpustynne tereny ze znikomą ilością roślin bardzo przypominały widoki z Indii, gdzie zielono było tylko w dolinach tuż przy rzekach, a wyżej tylko nagie skały. Bez przyczepki i namiotu do Sabrina Lake dojechałem po trzech godzinach z niewielką pomocą wiatru. Sabrina Lake to raczej zbiornik retencyjny niż jezioro, trochę wody udało mi się dostrzec tylko na drugim jego końcu. W tym samym czasie co ja na parking przy restauracji obok zbiornika przyjechał autobus pełen turystów z Japonii skutecznie motywując mnie do powrotu do Bishop. Podczas zjazdu przez chwilę wiatr zmienił kierunek i znów powiało mi w plecy, czego efektem mój nowy był rekord prędkości w USA bez przyczepki 81.8km/h. Kilka kilometrów dalej licznik wskazał inny rekord. 16000km czyli 10000mil od początku wyprawy, która już trwa cztery i pół miesiąca. W Bishop byłem po 12:00, a ponieważ pocztę otwierają dopiero jutro całe popołudnie przeznaczone na odpoczynek i relaks w domu Lorenzo.

3.09.2013 – Bishop – Coaldale – 143.5km, 1100m w górę
W internecie sprawdziłem, że poczta w Bishop czynna jest od 8:30. Po zakupach na kolejne dni punktualnie pojawiłem przed budynkiem poczty. Okazało się jednak, że okienka dla petentów otwierane są o 9:00. Półgodzinny poślizg jest niczym w porównaniu do wczorajszej straty kilku godzin. W końcu udało się odebrać paczkę ze zdrowymi produktami Sante. Moje sakwy z zapasami i wodą dawno nie były tak wypchane. Z Bishop skierowałem się tym razem na północ drogą 6 do Nevady i przełęczy Montgomery Pass. Mimo sporego obciążenia z północnym wiatrem utrzymywałem niezłą prędkość na podjeździe do przełęczy. Cały odcinek z Bishop to praktycznie minimalne nachylenie 1-2% w górę z trochę większym pod samą Montgomery Pass. W Benton ostatnim miasteczku przed wjazdem do Nevady zatrzymałem się na stacji paliw wlewając w siebie 2 litry wody. Nevada powitała mnie burzą z przelotnym deszczem, co jednak zupełnie mi nie przeszkadzało. Temperatura z 35 spadła do 22st.C i od 14:00 do wieczora nie było już tak upalnie. Z przełęczy Montgomery do miasteczka widmo Coaldale miałem w dół odrabiając straty z wczoraj, dziś wykręciłem ponad 140km. Nocleg w Coaldale, a w zasadzie tym co pozostało po opuszczonym w 1993 roku miasteczku. Po zachodzie słońca chmury odsłoniły rozgwieżdżone niebo Nevady, na którym dostrzec można spory ruch samolotów, satelit i innych niezidentyfikowanych obiektów latających.

4.09.2013 – Coaldale – JCT 95/266
Noc ciepła, rano o wschodzie słońca było już 14st.C. Dzień zacząłem od małego podjazdu w oślepiającym słońcu i silnym wiatrem z południa. Po 17km jazdy na wąskiej drodze bez pobocza jeden z samochodów wymijających mnie uderzył lusterkiem w moją rękę. Sporych rozmiarów camper z dużą prędkością nie zważając na moje bezpieczeństwo tylko świsnął dosłownie kilka centymetrów ode mnie, a wystające lusterko zdążyło się złożyć. Oczywiście kierowca nie raczył się zatrzymać. Kilka minut po tym, jak oceniłem sytuację i swoje obrażenia zdecydowałem się powiadomić policję. Brak zasięgu nie przeszkadzał w połączeniu się z numerem 911. Opisałem zdarzenie, miejsce i pojazd. Do miasta Tonopah było około 50km i prowadziła tylko jedna droga, a ruch samochodowy rano na drodze 6 był naprawdę niewielki. Według mnie na tym odcinku łatwo jest namierzyć i zatrzymać dosyć charakterystyczny pojazd, ale niestety policji z Tonopah się to nie udało. Z jednej jak i z drugiej strony wymijało mnie kilka wozów z napisem Sheriff i Highway Patrol, jednak żaden z nich nie zatrzymał się. Ręką obolała i opuchnięta, ale na szczęście nie złamana, przynajmniej tak mi się wydaję. Zapewne jutro będzie boleć bardziej, obym tylko nie miał problemów z trzymaniem kierowcy. Po południu dojechałem do Toponah. Miasto słynące z casyn, moteli i kopalń dookoła. Po krótkim odpoczynku i zatankowaniu wody do pełna ruszyłem do następnego oddalonego o 40km miasteczka. Dwie godziny walki z wiatrem później dojechałem do Goldfield. W jedynym czynnym barze ponowne uzupełnienie płynów. Oba miasteczka, przez które dziś przejechałem usytuowane są na wzgórzach, na które prowadzą długie lecz niezbyt strome pojazdy. Nocleg niedaleko miejsca o bardzo niebanalnej historii na skrzyżowaniu dróg 95 z 266 o nazwie Cottontail Ranch Club. Zainteresowanych zapraszam do google o więcej informacji o tym miejscu.

5.09.2013 – JCT 95/266 – Big Pine – 136km, 1800m w górę
Ciężki dzień z upałem, chwilowym brakiem wody i trzema stromymi przełęczami. W nocy kilka razy obudził mnie wyjący kojot. Rano wstałem tuż przez świtem i ruszyłem na zachód w kierunku miasteczka i przełęczy Lida. W Lida spodziewałem się przynajmniej uzupełnić zapasy wody jednak cała wioska to zaledwie kilka opuszczonych domów i zamknięta farma. Kilka kilometrów dalej na Lida Summit poprosiłem o wodę parę, która zatrzymała się na zdjęcie przy tablicy tak jak i ja. Cały bidon wypiłem od razu. Pozwoliło mi to zjechać spokojnie do następnej kropki na mapie, Oasis. Wjechałem na farmę Oasis Ranch i gospodarz pozwolił mi nabrać tyle wody ile zdołałem uwieźć. Zimnej wody ze studni głębinowej wypiłem dwa bidony, trzeci już na spokojnie, a kolejne trzy litry zapakowałem na rower mając nadzieję, że na tym co mam uda mi się przejechać dwie przełęcze i zjechać do Big Pine. Niezbyt wysoką, ale za to stromą na 10% przełęcz Gilbert zrobiłem w godzinkę. Potem szybki zjazd do miejsca idealnie nadającego się na jezioro przez środek, którego przechodzi długa, prosta droga. Trzeci podjazd na Westgard Pass najbardziej mnie zmęczył. Niesprzyjający wiatr i słońce z przodu wcale nie pomagały. Na przełęcz chciałem wjechać jak najszybciej, aby zdążyć jeszcze zjechać do Big Pine przed zmrokiem. Westgard Pass to jedna z tych przełęczy, na którą ma się ochotę wjechać i zjechać co najmniej kilka razy. Szczególnie zjazd do Big Pine wąskim, krętym i stromym kanionem oraz płaski szczyt przełęczy zapamiętam na dłużej. Niedaleko przełęczy znajduję się rezerwat Sosny Długowiecznej, czyli najstarszych drzew na świecie. Niektóre z nich mają ponad 5000lat. Niestety, nie miałem okazji wjechać do parku, ponieważ pozostało mi niewiele czasu do zmroku. W miasteczku Big Pine zajechałem na stację i ochłodziłem się napojem z lodem za znalezione na drodze 0.75$. W końcu udało się trochę zaoszczędzić. Co dziwne amerykanie gubią najczęściej jednocentówki i ćwierćdolarówki. Nocleg obok miasteczka w namiocie na polu.

6.09.2013 – Big Pine – Whitney Portal – 98km
Kolejna ciepła noc i poranek. Niemniej poranna kawa za 1$ ze stacji smakowała wspaniale. Praktycznie do ostatniej chwili zastanawiałem się czy z Big Pine wjeżdżać na wysoką drogę do Glacier Lodge. Jak się okazało późnym popołudniem dobrze zrobiłem odpuszczając ten podjazd. Raz, że bym nie zdążył, a dwa, że wspinaczka na Whitney Portal była naprawdę ciężka, no i trzy, że trochę luzu przed jutrzejszym ważnym dniem jest wskazane. Z Big Pine przejechałem drogą 395 do Independence oraz dalej do Lone Pine, gdzie czekał mnie spory podjazd do Whitney Portal. Po drodze rozładowała mi się bateryjka w liczniku i zaczęło uciekać powoli powietrze w tylnym kole. Z kupnem baterii nie miałem kłopotów, tylko cena trochę wygórowana. Nowej dętki nie udało mi się kupić, więc na razie pozostałe dopompowywanie co kilka godzin. Jutro raczej nie będę jeździł tylko na nowo uczył się chodzić, więc koło może poczekać. W Lone Pine odpocząłem dłuższy czas w FastFood, zrobiłem zakupy i trochę się najeździłem za permitem, czyli pozwoleniem na wejście na M.W. przy okazji zwiedzając miasteczko. Musiałem się udać dwie mile na południe od Lone Pine, gdzie znajduje się biuro parku, w którym można uzyskać permit. Pozwolenie jest bezpłatne, trzeba tylko podać swoje dane i podpisać formularz. Z permitem dostaje się mały pakunek, jest to miniaturowa przenośna toaleta, aby nie zanieczyszczać długiego szlaku na szczyt. Oczywiście załatwiając się do „toalety” na szlaku należy ją znieść z powrotem w dół i wyrzucić do odpowiedniego pojemnika o czym oczywiście zostałem poinformowany. Po 15:00 w ponad 40sto stopniowym upale zacząłem powolny podjazd do Whitney Portal. Jak sama nazwa wskazuje jest to miejsce w którym zaczyna się podejście na górę Whitney. Do pokonania miałem 20km z przewyższeniem ponad 1400m w górę z 1090m na około 2550m. Momentami nachylenie przekraczało 14-15%, więc było naprawdę ciężko. Do końca drogi, gdzie zaczyna się ścieżka trailowa dojechałem o 18:30. Jutro wcześnie rano z Whitney Portal atakuję Mount Whitney o wysokości 4431 metrów, czyli do podejścia mam kolejne 1900m w górę na piechotę. Nocleg na polu namiotowym dla turystów bez pojazdu spalinowego niecałe 500 metrów od początku ścieżki.

7.09.2013 – Mount Whitney – 34km piechotą
Pobudka o 4:00, ze śpiworka z trudem wyszedłem o 4:10. Spakowałem namiot i udałem się do strefy piknikowej, gdzie zostawiłem rower spięty z przyczepką. Wszystkie cenne rzeczy, dokumenty i pieniądze schowałem głęboko w sakwach. Sakwy z jedzeniem oraz torbę z kierownicy schowałem w specjalnych metalowych boksach tak jak informują znaki. Punktualnie o 5:00 spod znakiem Mount Whitney Trail, gdzie wyruszyłem na długi spacer w kierunku najwyższego szczytu Kalifornii, Gór Sierra oraz całych USA poza Alaską w której oczywiście wyższy jest Mount McKinley (Denali). Jedyną trudnością w wejściu na Mount Whitney jest długość trasy oraz wysokość. Z tym drugim raczej problemów nie mam, do tej pory po USA jeździłem przecież do przełęczach i drogach niewiele niższych niż wysokość 4421m bo tyle właśnie mierzy M.W. Trasa z Whitney Portal na szczyt to około 22 mile czyli 34 kilometry w dwie strony z przewyższeniem 1900 metrów. Ścieżka trailowa jest zbudowana w taki sposób, że praktycznie jej większą część dało by się wjechać na rowerze czego oczywiście nie wolno robić. Wejście na M.W. od strony Lone Pike to w większości wchodzenie po nawrotach tzw. Switchbacks, których jest mnóstwo stąd też dlatego między innymi trasa na szczyt jest taka długa. Ani w Lone Pine, ani w Whitney Portal nie udało mi się pożyczyć plecaka, postanowiłem więc wejść na ultra lekko. W ubraniu rowerowym z dwoma koszulkami z kieszeniami z tyłu. W środkowej butelka z wodą, po bokach aparat i smartfon, a w worku foliowym jedzenie na cały dzień, w którym dominowały produkty Sante tj. batoniki musli, wafelki bez cukru oraz bułki z masłem orzechowym. Od samego początku starałem się trzymać niezbyt szybkie, ale równe tempo. Sukcesywnie wyprzedzałem ekipy, które zaczęły wejście wcześniej ode mnie. Po dwóch i pół godzinie byłem już na wysokości 3600m, a po kolejnych półtora według znaków do szczytu pozostało tylko 1.9 mili. Na wierzchołku Mount Whitney stanąłem po niecałych pięciu godzinach spaceru. Dzień wcześniej słyszałem rozmowy, że wejście i zejście zajmuje 14, 16 godzin, a są też tacy co rozkładają zdobycie góry na dwa dni ze spaniem na jednym z dwóch miejsc namiotowych na szlaku. W pewnym momencie już sam zaczynałem wątpić, czy uda mi się zdobyć szczyt. Przecież ostatni raz, praktycznie, chodziłem ponad dwa miesiące temu zdobywając inny najwyższy szczyt w Górach Skalistych – Mount Elbert. Trasa na tamtą górę była jednak znacznie krótsza i o mniejszym przewyższeniu. Na płaskim skalistym wierzchołku Mount Whitney znajduje się tylko mały schron, tablica informacja i kilka znaczników. Razem ze mną tego dnia wchodziło około 50 osób, a drugie tyle znajdowało się na szczycie. Ze szczytu rozpościera się wspaniały widok na Park Narodowy Sequoia, dolinę z której zaczynałem podejście oraz wiele wysokich szczytów oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów od Whitney. Tak jak się spodziewałem kłopoty zaczęły się podczas schodzenia. Mniej więcej po połowie dystansu w dół stopy oraz łydki coraz częściej domagały się krótkiego postoju. Pomimo łatwej drogi w dół zejście zajęło mi prawie tyle samo czasu co wejście i przy tablicy, z której zaczynałem dzień ponownie zatrzymałem się o 15:00 czyli po dziesięciu godzinach. Po zmianie obuwia i chwili przerwy zjechałem do Lone Pine w poszukiwaniu noclegu. Najtańszy motel oferował pokój na prawie 80$ czyli zdecydowanie za drogo. Dowiedziałem się jednak, że w miasteczku jest hostel, w którym postanowiłem zostać dwie noce.

8.09.2013 – Odpoczynek – 0km
Po wczorajszym spacerze dziś moje stopy i łydki zasłużyły na odpoczynek. Dzień spędzony w klimatyzowanym pokoju hostelowym w łóżku. Pisanie relacji, oglądanie filmów, przeglądanie zdjęć i planowanie dalszej trasy wypełniły cały wolny czas. Na krótki spacer zdecydowałem się tylko przed ósmą rano oraz po dziewiętnastej kiedy na zewnątrz nie było upału.

9.09.2013 – Lone Pike – Ridgecrest – 162km
Wieczorem do hostelowego pokoju dołączyła dwójka turystów. Alan, który ma zamiar przejść całą ścieżkę traillową Johna Moura oraz Anu, który jutro planuje wejść na M.Whitney. Przez większość dnia pokój miałem praktycznie tylko dla siebie, co raczej nie zdarza się często w hostelu. Rano obudziłem się sam w pokoju. Nie wiem jakim cudem nie słyszałem dwóch wychodzących osobno osób. O 8:00, kiedy biuro hostelu zostało otwarte, zabrałem rower i ruszyłem na południe odpuszczając wjazd na 3000m niedaleko Lone Pine. Rano czułem nadal zmęczone nogi i lekki ból w stopach i łydkach. Trasa przez większość dnia prowadziła mnie lekko w dół, ale z wiatrem z przodu. Od około 11:00 do 16:00 było bardzo upalnie, a licznik pokazywał 40-41st.C. Zapewne w Death Valley, do której zmierzam będzie jeszcze kilka stopni więcej. W okolicach miasta Ridgecrest zrobiło się głośno przez latające samoloty myśliwskie z pobliskiej bazy powietrznej. W mieście zrobiłem szybkie zakupy, chwilę posiedziałem przy WiFi w fastfoodzie i tuż przed zmrokiem rozbiłem namiot dosłownie tuż za Ridgecrest.

10.09.2013 – Ridgecrest – Johannesburg – 115km
Przed siódmą wróciłem do miasta na kawę i śniadanie. Następnie kierowałem się drogą 178 na Trona skąd już niedaleko do Doliny Śmierci. Niestety, tym razem, mój plan pokrzyżowała powódź. Dziwne, ponieważ nie widziałem żeby ostatnio padało tym bardziej na pustyni. Znaki informowały, że 19 mil dalej droga do Death Valley jest zamknięta. Wolałem nie kombinować w upale i rozczarowany grzecznie zawróciłem ze spuszczoną głową w kierunku Ridgecrest. 9 mil przed miastem zjechałem na skrót prowadzący na południe do dobrze mi znanej drogi 395. Być może spróbuję dojechać do Death Valley od strony południowo- wschodniej, ale niestety to ponad 200 km więcej. Po drodze znów było głośno, amerykańskie myśliwce latały dosyć często, a raz bardzo nisko i blisko mnie. Postanowiłem dojechać do wioski Johannesburg, gdzie według GPS znajduje się stacja paliw. Droga prowadziła długimi prostymi, pustynnymi odcinkami lekko pod górę. Z prawie 500 wjechałem na 1100m. Do Johannesburga dojechałem przed 19:00 przy zachodzącym słońcu. Uzupełniłem zapasy wody, zmyłem z siebie trochę piasku i kurzu, który chwilami sypał w oczy i tuż za wioską na bocznej drodze rozbiłem namiot. Przed spaniem zrobiłem jeszcze mały serwis roweru. Zmieniłem dętkę, z której od kilku dni bardzo wolno schodziło powietrze oraz wyczyściłem i nasmarowałem napęd który ma już przejechane ponad 10000km.

11.09.2013 – Johannesburg – Dunn – 175km
Wstałem tuż po szóstej i kiedy tylko zrobiło się jasno ruszyłem w drogę. Droga na początku prowadziła lekko w dół, a po zmianie kierunku na wschodni było płasko, lecz z lekkim wiaterkiem w plecy. Efektem przyjemnej jazdy było wykręcenie prawie 100 km do południa. W mieście Barstow w nagrodę zrobiłem sobie godzinną przerwę. Barstow znajduje się na historycznej drodze 66 a większość historii miasta i okolic na Pustyni Mojave opisana i namalowana jest na ścianach budynków w postaci murali. Aby wyjechać z miasta musiałem się kawałek wrócić i zatoczyć małe koło do wjazdu na freeway, gdzie wolno poruszać się rowerem. Początkowo planowałem noc spędzić na Rest Area, jednak kiedy dojechałem do miejsca odpoczynku kierowców okazało się, że strefa tą jest zamknięta z powodu remontu. Z powodu małej ilości wody musiałem jechać kolejne 15km do przydrożnego sklepu i baru. Udało mi się napełnić bidony oraz wsiąść prysznic dzięki uprzejmości barmana. Nocleg w namiocie za barem. Mimo ponad 300 metrów od autostrady wciąż dosyć głośno.

12.09.2013 – Dunn – Primm – 131km
O świcie spakowałem rzeczy i ruszyłem na północny-wschód autostradą międzystanową 15 w kierunku Las Vegas. Po kilku kilometrach na poboczu znalazłem sakiewkę z pieniędzmi. Nie było tego dużo, ale na dobre śniadanie w Baker wystarczyło. Po południu znów zrobiło się upalnie, a mnie czekał dosyć długi podjazd na przełęcz Mountain Pass. Przełęcz niezbyt wysoka jednak zaczynałem z wysokości poniżej 300m, więc ponad 1200m w górę po całym dniu jazdy to przyzwoity wynik. Po południu na niebie pojawiły się chmurki zatrzymując trochę palące promienie słońca. Na wysokości powyżej 1000m zrobiło się nawet przyjemnie pierwszy raz od kilku dobrych dni. Po szybkim zjeździe trzeci i ostatni już raz wjechałem do Nevady, a także pożegnałem Kalifornię. Zaraz za granicą stanów na pustyni znajduje się miasteczko Primm, w którym dominują hotele, kasyna i restauracje. Jutro zapewne mogę się spodziewać podobnych widoków na dużo większą skalę w Las Vegas. Nocleg obok Primm na pustynnym piasku w namiocie. Rano czeka mnie łatanie dętki, którą przebiłem na ostatnich metrach.

13.09.2013 – 14.09.2013 – Primm – Las Vegas – 93km+38km
Na dziś zaplanowany miałem tylko dojazd do Las Vegas, trochę zwiedzania oraz pod wieczór udanie się na nocleg niedaleko centrum Vegas. Rano musiałem załatać dętkę, którą przebiłem na twardych kolcach z krzaków licznie tu występujących. Zaraz po wyjechaniu z Primm zatrzymał mnie policjant wlepiający mandat innemu kierowcy. Poinformował mnie tylko, że od następnego zjazdu wzdłuż autostrady biegnie droga serwisowa, która prowadzi aż do centrum Vegas i która jest przedłużeniem głównej i najbardziej atrakcyjnej ulicy w LV. Nie zdążyłem dojechać do zjazdu jak znów z opony zeszło powietrze. Na szybko dopompowałem koło na poboczu i szybko ruszyłem w kierunku wyjazdu. Dla pewności zamieniłem oponę i dętkę na nowsze z przyczepki i do końca dnia nie miałem więcej problemów z gumami. Zanim dojechałem do Vegas musiałem jeszcze wjechać na niewielkie wzgórze tuż przed miastem. Już z odległości około 30km widziałem ogromne centrum Las Vegas z wyróżniającymi się wysokimi budynkami. Aby zrobić sobie zdjęcie przy tablicy z nazwą miasta musiałem stanąć w długiej kolejce chętnych. Miasto grzechu, rozrywki oraz drugiej szansy jak mówi się na Vegas to głównie połączone ze sobą hotele i kasyna. Na głównej ulicy miasta Las Vegas Boulevard zauważyć można kilka mega kompleksów odwzorowanych na kilka najbardziej znanych atrakcji z innych miast. I tak będąc w Vegas można przy okazji zobaczyć paryską wieżę Eiffla o wysokości 164 metrów, nowojorski budynek State Building zraz ze Statuą Wolności, czy egipską piramidę z grobowcem Tutanchamona, małą Wenecję, trochę Rzymu i kultury hinduskiej. Z daleka zauważyć można również kasyno wieżę Stratosphere z karuzelą na wysokości 329 metrów. Pomiędzy kasynami jest oczywiście wiele sklepów i restauracji oraz ogromnych banerów największych amerykańskich marek. Najbardziej podobał mi się chyba Excalibur, czyli kompleks rozrywkowy w budynku przypominającym bajkowy pałac. Wyobraźnia architektów oraz koszty budowy nie mają tu granic. Dziś tylko przejechałem po głównej ulicy Vegas, a pod wieczór udałem się do domu Sally i Estebana którzy zaoferowali wolny pokój. Okazało się, że  wyjeżdżają rano na wycieczkę do Wielkiego Kanionu i zaproponowali abym został w LV dodatkowy dzień, odpoczął i zwiedził miasto. Taka propozycja oczywiście bardzo mi się spodobała. Drugi dzień podzieliłem na dwie części. Do południa odpoczynek, oglądanie filmów, itp, a popołudniu na bardzo lekkim rowerze podjechałem do Las Vegas Blvd, aby przyjrzeć się z bliska kilku kasynom. Pierwsze, do którego wszedłem było bajkowe Excalibur. Po przejściu przez pałacowe bramy w środku zamku pełno stolików do gry w pokera, ruletkę oraz żetonowych maszyn jednorękiego bandyty i innych. Będąc w LV oczywiście musiałem zagrać w kasynie. Przegrałem tylko dolara i nie dałem się wciągnąć w wir hazardu. Drugim kasynem do jakiego wszedłem był Luxor z egipską piramidą. W środku to oczywiście tylko hotel i kasyno, ale widok z zewnątrz i sporo egipskich motywów nie mogą się nie podobać. Na koniec dnia podjechałem jeszcze do najwyższego kasyna i wieży w LV zwanego Stratosphere. Zafundowałem sobie wycieczkę windą na około 360 metrów skąd przy zachodzącym słońcu rozpościerał się wspaniały widok na całą dolinę Vegas oraz okoliczne góry. Do domu Sally i Estebana wróciłem już po ciemku jadąc chodnikami. Las Vegas to na pewno jedno z bardziej ciekawszych i niespotykanych nigdzie indziej miast. Nie polecam jednak zwiedzania na rowerze. Zbyt duży ruch, sporo turystów oraz brak dróg rowerowych w najbardziej atrakcyjnej części Vegas nie sprzyja rowerowaniu. Problem pojawia się również, kiedy chce się wejść do jednego z kasyn, ponieważ nie łatwo znaleźć miejsce na zostawienie roweru.

15.09.2013 – Las Vegas – Overton – 131km
Po śniadaniu z Sally i Estebanem ruszyłem w dalszą drogę. Wyjazd z wielkiej aglomeracji Las Vegas zajął mi półtora godziny i 26km. Wjechałem na niewielkie wzgórze i skończyło się miasto, a zaczęła pustynia. W dodatku musiałem zapłacić 5$ za przejazd po niej. Okazało się, że droga jest częścią strefy rekreacyjnej LV, a do wybory miałem tylko głośną i zatłoczoną Freeway I19, na którą i tak wjadę jutro. Od południa zrobiło się naprawdę upalnie. To był chyba najbardziej gorący dzień podczas całego pobytu w USA, czyli od pięciu miesięcy. Najgorsze było to, że niewiele było miejsc, gdzie można było schować się przed słońcem oraz wiatr, który chwilami był bardziej gorący od powietrza. Takie warunki spowodowały, że cały zapas wody wypiłem bardzo szybko. Picie prawie gorącej wody również nie było przyjemne i nie pomagało nawet chowanie butelki pomiędzy ubraniem w sakwie. Zresztą wszystko w sakwach z jedzeniem włącznie po prostu się gotowało podobnie jak i ja. Po godzinie nie miałem wyjścia i musiałem prosić o wodę przejeżdżające co jakiś czas auto. Skutecznym sposobem okazało się uniesienie w górę bidonu podczas jazdy jak na wyścigu kolarskim. Z czterech pierwszych aut zatrzymały się dwa i tak spokojnie mogłem dojechać do miasta Overton. 10km przed nim dostałem jeszcze dwa bidony od strażnika parku. Jutro czeka mnie łatwiejszy dzień ponieważ co kilkadziesiąt kilometrów będę mógł liczyć na przerwę na rest area lub w miastach po drodze niedaleko autostrady. Dziś mogłem się przekonać jak wyglądał by mój dzień w Dolinie Śmierci której niestety nie udało się zwiedzić. Po 18:00 dojechałem szczęśliwy do Overton, gdzie mogłem napić się do woli. Nocleg w parku miejskim.