Salwador, Honduras, Nikaragua, Kostaryka, 17-26.11.2013

17.11.2013 – San Miguel – San Lorenzo – 133km, 950m w górę
Z San Miguel do granicy z Hondurasem miałem 70km. Na spokojnie dystans ten przejechałem do południa. Wyjazd z Salwadoru nie wiązał się z żadną opłatą. Wjazd do Hondurasu to wydatek 3 dolarów. Trzeba też wypełnić krótkie oświadczenie. W nagrodę przysługuje pieczątką w paszporcie, kopia zaświadczenia i ręcznie wypełniony rachunek potwierdzający uiszczenie opłaty migracyjnej. Oczywiście, po jednej jak i drugiej stronie granicy grasują koniki oferując wymianę waluty po swoim kursie. Za 5€ można dostać 4$. Pierwsze kilometry w Hondurasie niczym nie różniły się od widoków znanych z Gwatemali, czy Salwadorze. Mieszkańcy przyjaźni, tylko kierowcy jeżdżą trochę niebezpiecznie. Do miasta Choluteca nie udało mi się dojechać -a szkoda – bo była szansa na darmowy nocleg. Pod wieczór zatrzymała mnie policja i dzięki temu mogłem rozbić namiot na tyłach posterunku, kilka kilometrów za miastem San Lorenzo. Noc bardzo ciepła i bez deszczu. Jedyną niedogodnością były mrówki, które trochę mnie pogryzły wchodząc do namiotu przez małą dziurę w podłodze.

18.11.2013 – San Lorenzo – Chinandega – 155km, 700m w górę
Długi dzień z nerwową końcówką. Wstałem przed wschodem słońca, bo obudziły mnie jakieś krzyki i głośna ciężarówka. Ruszyłem przed szóstą; równo z brzaskiem. Po dwudziestu kilometrach piłem już kawę w fastfoodzie w Choluteca. Do granicy z Nikaraguą było prawie 50km. Do pierwszego miasta w nowym kraju, jak sądziłem kolejne pięćdziesiąt, więc w markecie zrobiłem zakupy na cały dzień i ruszyłem przed siebie. Wyjazd z Hondurasu bez problemów – sprawnie i szybko. Wjazd do Nikaragui dosyć drogi – 12$ (a nawet pieczątki w paszporcie nie ma). Później zauważyłem, że na pokwitowaniu widnieje kwota 10$, więc 2$ zapewne wpadły do kieszeni urzędnika migracyjnego. Droga w Nikaragui trochę przypomina otaczający ją krajobraz. Co jakiś czas można wpaść w spory krater. Podobnie jak w Salwadorze i Hondurasie tutejsi mieszkańcy biorą mnie za Amerykanina i najczęściej wołają „Gringo, give me dollar”. Często też gwiżdżą i trąbią, co trochę mi przeszkadza. Kierowcy busów i autobusów również nie grzeszą kulturą i częstą zatrzymują się tuż przede mną i to zaraz po tym jak mnie wyprzedzą. Końcówka dnia to przejazd wokół samotnego wulkanu San Cristobal – wspaniała góra! Szkoda, że nie ma drogi na szczyt. Jadąc bez GPS trochę źle oceniłem dystans do pierwszego dużego miasta w Nikaragui i do Chinandega dojechałem już po zmroku. Szybko zrobiłem zakupy, wybrałem 1000 Cordób (C$) i znalazłem tani nocleg za 250C$.

19.11.2013 – Chinandega – Leon
Dzisiejszy dzień miał być w całości przeznaczony na odpoczynek, jednak z powodu braku WiFi przemieściłem się szybko do większego miasta Leon. Jeszcze przed 9:00 rano zakończyłem jazdę. Znalazłem nocleg za 120C$, w którym za kolejne 10C$ mogłem w końcu zrobić pranie. Miałem nawet dosyć szybkie WiFi, więc udało się obejrzeć mecz reprezentacji Polski. W tej cenie to i tak zbyt wiele wygód, a w pokoju miałem jeszcze wentylator. Wszystko inne włącznie z toaletą i prysznicem raczej odstraszało. Na podłodze karaluchy, na ścianie mrówki, a po korytarzu biegają myszki. Sklepu rowerowego nie znalazłem, ale na bazarze natrafiłem na kilka rowerowych stoisk z częściami. W końcu udało mi się kupić dętki w rozmiarze 28. Za trzy Kendy zapłaciłem 210C$ – 26zł! W bankomacie wypłaciłem dolary dla świętego spokoju na przejściach granicznych. Jak zostanie, to i tak wykorzystam w Panamie, gdzie dolar jest główną walutą. Wolny dzień szybko minął. Krótki spacer po Leon, w którym jest kilka zabytkowych kościołów, spora katedra i ratusz. Zrobiłem też plan na kolejny tydzień i znalazłem dwa wysokie podjazdy na wulkany w Kostaryce. Może uda się wjechać chociaż na jeden.

20.11.2013 – Leon – Diriamba – 119km, 1500m w górę
Po dniu odpoczynku nogi aż rwały się do jazdy. Przez większość dnia było pochmurno, więc trochę odpocząłem od słońca. Ponieważ nie było widać wulkanu przed stolicą Nikaragui wybrałem główną drogę z Leon do Managua. Niestety, okazało się to błędem. Po kilku kilometrach natrafiłem na roboty drogowe i wymianę nawierzchni na odcinku około 30km . Na nierównym odcinku tym bardziej cieszyłem się z nowych dętek. Po prawie 90km wjechałem na obrzeża stolicy Nikaragui – Managua. Zrobiłem tylko małe zakupy, ochłodziłem się przy lodach i ruszyłem dalej. Z około 300m wdrapałem się na ponad tysiąc w miasteczku El Crucero. Zacząłem się rozglądać za miejscem do spania, ale ceny prawie jak w USA: 23$, 35$, 20$ za nocleg w średnich warunkach. Na peryferiach miasta Diriamba udało mi się znaleźć miejsce za 200 C$. Wytargowałem jeszcze 50C$, ponieważ nie było WiFi i ciepłej wody, a zamiast klimatyzacji tylko wiatrak. Tutejsi wciąż biorą mnie za Amerykanina, ponieważ nawet ceny podają mi w dolarach, a nie w cordobach.

21.11.2013 – Diriamba – Sapoa – 121km, 250m w górę
Wieczorem kończyłem pod górę i z deszczem, a dziś zacząłem zjazdem i również z deszczem. Po 10km z niewielkiej chmury zaczęło mocno padać. Z prawie 1000m.npm zjechałem na niecałe 200 metrów, tuż obok Lake Nikaragua – największego jeziora w Nikaragui i całej Ameryce Środkowej. Na jeziorze znajduje się kilka wysepek objętych ochroną, a także wyspa-wulkan Concepcion, który jest jedną z większych atrakcji turystycznych Nikaragui. Po 65km zatrzymałem się na śniadanie w restauracji i za 120 C$ zamówiłem kurczaka z ryżem i tortillą. Jako dodatki: kawałek miejscowego sera białego, śmietana, limonka no i oczywiście salsa. Ponieważ zażyczyłem sobie dużą kawę otrzymałem ją w półlitrowym kuflu od piwa. W południe dojechałem do miasta Rivas – ostatniego większego w południowej Nikaragui. Wzdłuż jeziora dotarłem aż pod granicę z Kostaryką, którą przekroczę jutro rano. Nocleg w namiocie na podwórku przy domu za pozwoleniem gospodarzy 1km od granicy.

22.11.2013 – Sapoa – Canas – 137km, 900m w górę
Po drugiej w nocy kogut chyba pomylił lampę ze słońcem, ponieważ zaczął piać jak szalony. Na szczęście gospodarz wyłączył lampę i można było spokojnie spać dalej do rana. Wstałem przed szóstą i po darmowej kawie i bułce udałem się do granicy. Przedostanie się przez obie części granic zajęło mi ponad godzinę. Przejście zostało otwarte dla pieszych chwilę przed siódmą i drobni przygraniczni handlarze ruszyli szturmem po obu stronach. W ten sposób utknąłem na części Nikaraguiskiej. Na dodatek wyjazd z Nikaragui kosztował mnie 3 dolary. Dwa dolary wziął pogranicznik za wbicie pieczątki, a dolar za pokwitowaniem kosztowało samo wejście do budynku migracyjnego. Na części Kostaryki kolejka była mniejsza, za to przez kilkanaście minut nie działał system informatyczny, co spowodowało przerwę. Jakby na pocieszenie wjazd do Kostaryki nie kosztował mnie nic, a w paszporcie przybito kolejny stempel. Spodziewałem się pięciodolarowej opłaty, jednak kolejny raz informacje zaciągnięte z internetowych portali okazały nie nieprawdziwe, bądź nieaktualne. Kilkanaście kilometrów od granicy z Nikaraguą trochę zmienił się krajobraz. Zaobserwowałem więcej łąk i lasów niż porośniętej krzakami puszczy. Mniej też jest bananowców i palm. Po 80 kilometrach dojechałem do pierwszego większego miasta o nazwie Liberia na drodze Panamerykańskiej. Odwiedziłem McD i napoiłem się do pełna. Wybrałem też kilkadziesiąt tysięcy colones czyli kostarykańskiej waluty, co wcale nie jest dużo. Po godzinnym odpoczynku podjechałem do miasta Bagaces w poszukiwaniu noclegu, niestety – nie było w nim żadnego hotelu. Podjechałem więc do kolejnego oddalonego o 20km Canas, gdzie tanich noclegów nie było, lecz właściciel jednego z hotelów dał mi zniżkę i za 10.000 colones miałem luksusowe spanie z klimą. Brakowało tylko WiFi, jednak za upust w postaci 4$ nie ma co wybrzydzać. Pierwszy dzień w Kostaryce jest chyba pierwszym w Ameryce Środkowej, który nawet w miarę mi się podobał. Ludzie prawie nie gwizdają i nie trąbią, na ulicach jest w miarę czysto i nie muszę przejeżdżać obok cuchnących dzikich wysypisk śmieci, a od granicy do miasta Liberia ruch samochodowy był w miarę niewielki, więc nie nawdychałem się czarnych spalin wydobywających się ze starych aut.

23.11.2013 – Canas – Orotina – 110km, 1500m w górę
Sporo kilometrów i podjazdów, a wciąż jestem tylko na wysokości 200m.npm. Do tego nie jechało się dziś najlepiej. Na wąskiej drodze bez pobocza muszę uważać na przejeżdżające auta, ponieważ kierowcy raczej nie uważają na mnie. Do tego było kilka odcinków remontowanych ze zwężeniami i naprzemiennym ruchem. Pod koniec jazdy Autostradę Panamerykańską zamieniłem na mniej ruchliwą i krótszą boczną drogę w kierunku San Jose jednak bardziej krętą. W miasteczku Orotina musiałem szybko znaleźć tanie spanie, ponieważ straszyło ulewą. Udało się dopiero za piątym razem. Wytargowałem nocleg za 12$ w niezbyt przytulnym hotelu. Ogólnie ceny średnio powyżej 20-25$ za noc, więc niezbyt tanio.

24.11.2013 – Orotina – San Isidro – 101km, 1700m w górę
Z miasteczka Orotina do stolicy Kostaryki prowadzi płatna autostrada z zakazem ruchu dla pieszych i rowerów. Mieszkańcom jednak te zakazy nie przeszkadzają i licznie biegają lub też jeżdżą na rowerach poboczem autostrady. Po 60km dojechałem do San Jose, w którym musiałem kilka razy chować się przed deszczem. Jedna z głównych ulic miasta była zamknięta dla samochodów, ponieważ odbywał się jakiś festyn. Było sporo bydła, także na sprzedaż, odświętnie ubrani rolnicy i sporo turystów. Przejazd przez San Jose zajął mi ponad godzinę. Kolejną godzinę jechałem do miasta Cartago, pierwszej stolicy Kostaryki. W Cartago zwiedziłem ruiny średniowiecznego kościoła oraz piękną bazylikę. Na nocleg chciałem zatrzymać się w hostelu w centrum miasta, jednak mapy google najwyraźniej źle wskazały mi miejsce hostelu, bo w okolicach znacznika żadnego hostelu nie znalazłem. Dopiero za miastem pod samym podjazdem na Cerro Muerte udało mi się znaleźć jakąś rodzinną “La Posada”. Właścicielka była tak miła, że na kolację przyrządziła mi spaghetti.

25.11.2013 – San Isidro – Cerro de la Muerte – 78km, 2320m w górę, 7h20m27s, 10.5śr.
Rano musiałem się trochę wrócić do centrum San Isidro, aby znaleźć bankomat i zrobić większe zakupy na cały dzień. Podjazd na Cerro Muerte zacząłem się dosyć późno, bo około ósmej. Według map google do najwyższego punktu Drogi Panamerican miałem ponad 60km i dwa kilometry przewyższenia w górę. Cała trasa jest bardzo kręta z maksymalnym nachyleniem około 10-12% i w większości biegnie gęstym porośniętym krzakami lasem. Oczywiście było też kilka krótkich zjazdów, przez co dzienne przewyższenie wzrosło około 300m. Im bliżej granicy 3000m, tym więcej chmur i opadów deszczu. Kilka kilometrów przed przełęczą, kiedy zrobiłem sobie kolejną krótką przerwę, najpierw zatrzymało się auto, a kierowca spytał czy nie potrzebuje pomocy, a za chwilę stanął bus, który chciał mnie zabrać do następnego miasta. Na najwyższy punkt drogi Panamerican, który znajduje się niedaleko szczytu Cerro Muerte wjechałem dopiero po 16:00 w gęstej mgle, przy ulewnym deszczu i temperaturze około 6st.C. Na przełęczy zatrzymałem się tylko na zdjęcie przy tablicy z wysokością 3335m.npm. Ociekający wodą i przemarznięty zjechałem kilka kilometrów niżej i zatrzymałem się na ciepły obiad i gorącą herbatę z restauracji przy drodze na wysokości 3100m. Właściciel restauracji prowadził również hotel, więc postanowiłem zostać na noc. Pokój ze zniżką za 10.000 colones bardzo przypominający polskie schroniskowe warunki. Najbardziej ucieszyłem się jednak z robota w pokoju. Dość wysoki grzejnik z czerwonym światełkiem, obracający się dookoła skutecznie podniósł temperaturę w pokoju. Przy okazji mogłem wysuszyć wszystkie mokre rzeczy.

26.11.2013 – Cerro Muerte – Guacimo – 148km, 20.5śr, 1150m w górę
Na dzień dobry w restauracji czekała na mnie darmowa kawa. Nie ma to jak dobrze zacząć dzień od chwili przyjemności ze wspaniałym widokiem na dolinę z wysokości ponad 3000m. Pogoda zupełnie inna niż wieczorem – nawet ciepły poranek przy bezchmurnym niebie i niezłej widoczności, jednak oceanu nie udało mi się dostrzec. Pierwsze 50 km to zjazd do miasta San Isidro El General na około 900m. Dalej również w dół, ale już z kilkoma podjazdami. Najniższej zjechałem na mniej więcej 200m czyli 2900m w dół z miejsca, z którego zaczynałem dzień. Z każdą popołudniową godziną na niebie było coraz więcej chmur aż wreszcie po 16:00 zaczęło padać. Kilka kilometrów przejechałem w niewielkim deszczu. Przed wioską Gaucimo, gdy zaczęło mocnej padać schowałem się pod sporą wiatą przy kościele. Jak trwoga to do Boga. Padało prawie dwie godziny z czego połowę ulewnie. W międzyczasie zrobiło się ciemno, więc nie szukałem lepszego miejsca na nocleg. Przynajmniej mam dach nad głową i bieżącą wodę. Jutro wysoce prawdopodobnie, że dojadę do granicy z Panamą, choć do południa spodziewam się niezbyt wysokiego podjazdu. Droga 237 jest krótsza o około 30km od krajowej 2, ale niestety ma więcej przewyższeń i zakrętów.