Meksyk, Gwatemala, Salwador, 1-16.11.2013

1.11.2013 – Esperanza – Tepelmeme de Morelos – 143km, 1600m w górę
Po ostatnich dniach z dziennym kilometrarzem w okolicach 100km, dziś trasa ponad 40% dłuższa. 100 kilometrów wykręciłem już do południa. Z 2500m zjechałem na około 1050m za miastem Tehuacan na drodze 135 na wysokim moście w szerokim kanionie. Od tego momentu zaczęła się mozolna wspinaczka w górę. Przez kolejne kilka godzin zrobiłem tylko 40km dojeżdżając do miasteczka Tepelmeme na wysokości ponad 2100m, w którym nie ma hotelu, bankomatu, a drogi są szutrowe lub brukowane. Zrobiłem tylko małe zakupy na kolację, wyjechałem z miasteczka i rozbiłem namiot niedaleko głównej drogi. Po rozbiciu namiotu okazało się, że brakuje tropika. Kiedy ostatnio spałem w namiocie musiałem go gdzieś zostawić. Generalnie to nie problem, ponieważ z reguły i tak go nie zakładam. Górna część namiotu jak i wejście służą jako moskitiera. Wyjątek, kiedy tropik jest mi potrzebny to deszcz lub naprawdę zimna noc. Dziś na deszcz się nie zapowiada, ale jutro będę musiał coś pomyśleć. Może worek na śmieci lub kurtka p/deszczowa zamiast tropika. Ewentualnie mam jeszcze folię termiczną w apteczce. Zgubienie części namiotu to nie jedyna strata. Do listy psującego się i wysłużonego sprzętu mogę jeszcze dopisać coraz bardziej podarty śpiwór i pękniętą przełączkę do gniazdka elektrycznego.

2.11.2013 – Tepelmeme – Oaxaca – 146km, 1400m w górę
Dwudniowy plan dojechania do Oaxaca zrealizowany. Już po 35 kilometrach miałem 600 metrów przewyższenia w górę, a spodziewałem się płaskiego etapu i zjazdu do Oaxaca popołudniu. Owszem, zjazd był, ale dopiero na koniec męczącego dnia. W międzyczasie wykręciłem ponad 130km z wieloma podjazdami, zjazdami i zakrętami. Udało mi się również zrobić coś dobrego i pomóc Meksykańczykowi w potrzebie. Na drodze spotkałem taksówkarza, który złapał flaka, a zapas również nie nadawał się do jazdy. Za pomocą mojej pompki rowerowej SKS w jakieś piętnaście minut na zmianę we dwóch napompowaliśmy samochodowe koło do optymalnego ciśnienia i biedak mógł jechać dalej. W Oaxaca podjechałem pod Monte Alban – mój jutrzejszy cel – w poszukiwaniu motelu, jednak niczego nie znalazłem, więc musiałem zawrócić do centrum. Nocleg za 210 pesos w bardzo nieciekawej dzielnicy, w której lepiej nie wychodzić po zmroku.

3.11.2013 – Oaxaca – Totolapa – 103km,1400m w górę
Rano z Oaxaca podjechałem na pobliskie wzgórze zwane Monte Alban. Droga z centrum miasta to jakieś 7km i 400 metrów wyżej. Góra znajduje się na wysokości około 2000m, a na jej szczycie znajduje się jedno z najbardziej niesamowitych miejsc jakie kiedykolwiek widziałem. Południowy Meksyk to nie tylko kultura Majów na półwyspie Jukatan, ale również Olmeków, Zapoteków i Mixteków, którzy w różnych okresach zamieszkiwali Mount Alban. Wzgórze najpierw zostało wyrównane, a następnie na sporym placu zaczęto wznosić świątynię, schodkowe piramidy, kolumny i inne budowle. Wszystko wygląda naprawdę niesamowicie. Jest to pierwsze takie miejsce, jakie odwiedziłem, więc zapewne dlatego wywarło na mnie takie wrażenie. Chwilę po dziewiątej skończyłem zwiedzanie ruin i zjechałem do Oaxaca. Dość szybko wyjechałem z miasta kierując się drogą 190 na południowy wschód. Kilka łatwych podjazdów, trochę prostych, a na koniec zjazd na około 950m.

4.11.2012 – Totolapa – Tequisistlan – 133km, 1900m w górę
Cieszę się, że ten dzień się już skończył. Mimo, że tylko nieznacznie przekroczyłem dzienną średnią odległość, to przewyższenie całkiem spore. Same zakręty, dużo podjazdów i zjazdów. Bardzo męczący etap, a dodatkowo głowa nie pracowała jak trzeba. Od rana psychiczny kryzys i brak chęci do jazdy. Wymęczyłem 100km, a na koniec dnia czekał mnie, na szczęście, prawie trzydziestokilometrowy zjazd na wysokość około 200m.npm. Nocleg w namiocie niedaleko drogi.

5.11.2013 – Tequisistlan – Niltepec – 128km
Jakbym ostatnio mało miał psującego się sprzętu, to jeszcze dziś niechcący usiadłem na dmuchaną poduszkę, która pękła. Bez tropika, z porwanym śpiworem i pękniętą poduszką spanie w namiocie robi się niezbyt przyjemne, a dodatkowo karimata nadaje się również do wymiany z racji dziwnego zapachu. Wstałem przed wschodem słońca i do 10:30 wykręciłem 70km. Marzyłem o szybkiej setce i wolnym popołudniu. W południe zerwał się wiatr, z dętki zaczęło schodzić powietrze, a w miasteczku, w którym planowałem zostać na noc nie było hotelu. I tak, dopiero o 16:00 dojechałem do Nipletec, gdzie znalazłem tani hotel i sklepik. Po drodze przez kilka kilometrów jechałem wzdłuż wiatraków. To chyba największa farma wiatrowa jaką widziałem.

6.11.2013 – Nipletec – Arriaga – 105km
Wczoraj szybka setka nie wyszła, ale dziś było znacznie lepiej. Do 13:00 dojechałem do miasta Arriga, wykręcając 105km ze średnią powyżej 18km/h. Bardzo płaski etap, ale z dosyć silnym wiatrem przednio-bocznym. Pod koniec jazdy zatrzymało mnie wojsko, raczej z ciekawości, niż z chęci sprawdzania mnie. Następnie zatrzymał się bus z Kanadyjczykami, którzy jechali do Pagonii. Im bliżej granicy z Gwatemalą, tym więcej kontroli, posterunków wojska i policji federalnej.

7.11.2013 – Arriga – Pijijiapan – 108km
Dzień leniwie zacząłem po siódmej od kawy przy stacji paliw. Po przejechaniu niespełna 10km z tylnego koła zeszło powietrze. Szybka zmiana i następne kilometry podgoniłem z niewielką pomocą wiatru. W miasteczku o śmiesznej nazwie Pijijiapan kupiłem nową dętkę i znalazłem tani hotel. W hotelu miałem tylko wiatrak zamiast klimatyzacji, a popołudnie było bardzo duszne i wilgotne, więc w małym pokoju zrobiła mi się sauna.

8.11.2013 – Pijijiapan – Huixtlan – 111km
Ostatnie kilka dni bardzo podobne do siebie. Dziś trochę ponad 100km w szybkim tempie i popołudniowy odpoczynek w hotelu. Pogoda nie rozpieszcza. Jedynie rano jedzie się przyjemnie, później jest bardzo wilgotno, duszno i upalnie. W mieście kupiłem dętkę, a nożem rozwierciłem otwór w obręczy koła. Wieczór bardzo wilgotny, picie wielu litrów płynów dziennie skutkuje utratą prawie takiej samej ilości przez skórę. Jutro żegnam Meksyk i wjeżdżam do Gwatemali.

9.11.2013 – Huixtla – San Rafael – 102km, 1600m w górę
Do granicy z Gwatemalą w Talisman miałem 60 kilometrów i dystans ten pokonałem do 11:00. Tuż przed granicą zatrzymało mnie kilku cwaniaczków podających się za pracowników imigracyjnych, którzy oferowali pomoc w przekroczeniu granicy – wszystko oczywiście za drobną opłatą. Podziękowałem i podjechałem do meksykańskiej części przejścia. Tutaj pracownik przejścia próbował wymusić ode mnie 26 dolarów, ponieważ nie miałem rachunku za uiszczenie opłaty przy wjeździe do Meksyku. Po wymianie kilku zdań skończyło się na pouczeniu. Na granicy USA-Meksyk dostałem tylko kartę imigracyjną i pieczątkę w paszporcie. Z kolei na granicy z Gwatemalą kartę musiałem oddać i dostałem pieczątkę wyjazdową. Kawałek dalej w części gwatemalskiej za wjazd i pieczątkę zapłaciłem 20 pesos, nieznacznie przepłaciłem, ponieważ opłata wynosi 10 quetzali gwatemalskich. Ogólnie poszło szybko i sprawnie, bo po obydwu stronach granicy straciłem może 5min. Kolejne kilometry to wspinaczka w górę z nachyleniem nawet do 15%. W miasteczku Malacatan w niewielkim centrum handlowym znalazłem bankomat i wypłaciłem 500 quetzali. Po następnych 20 kilometrach w górę i krótkim, ale intensywnym opadzie deszczu przemoczony dojechałem do San Rafael, gdzie zatrzymałem się w hotelu za 50Q, czyli niecałe 20zł. Opad deszczu przyniósł ochłodzenie i temperatura spadła do 22st.C. Miasto leży powyżej 1000m.npm, więc upały raczej już mi nie grożą. Gwatemalczycy reagują bardzo przyjaźnie na mój widok. Często krzyczą Bye, Mister lub Gringo. Nie lubię tylko, kiedy na mnie trąbią i gwiżdżą. Po całej Ameryce Środkowej poruszam się bez GPSa i map. Do dyspozycji mam jedynie niezbyt dokładne mapy google w wersji offline.

10.11.2013 – San Rafael – San Sebastian – 51km, 2300m w górę
Spodziewałem się, co prawda, podjazdu do San Marcos, ale nie sądziłem, że nachylenie drogi będzie przekraczać 15-17%. Na niecałych 30km kilometrach wtoczyłem się aż 1600 m wyżej, czyli tyle, ile wczoraj na dystansie ponad stu kilometrów. Średnia prędkość po przejechaniu 50km wyniosła jedynie 9km/h. Tragedia! W międzyczasie, co kilka kilometrów (a czasami co kilkaset metrów) zatrzymywałem się na odpoczynek. Nie czułem się źle, ale przy tak stromym i długim podjeździe nie jest łatwo jechać z odciążonym rowerem. W okolicach południa dojechałem do San Marcos, gdzie było nawet trochę w dół. W mieście, mimo niedzieli, udało mi się znaleźć niewielki market i zrobić zakupy. Dalszy podjazd do San Sebastian wyglądał podobnie jak pierwsza część dnia, z wyjątkiem gorszego asfaltu, przepuszczającej dętki i chwilowych opadów deszczu. Nocleg w jedynym hotelu w San Sebastian na wysokości 2750m, około 10 km w linii prostej od wulkanu Tajumulco.

11.11.2013 – San Sebastian – Quetzaltenango – 87km, 1900m w górę
Od rana pogoda nie zachęcała do jazdy, a już na pewno nie do wycieczek na wysokości 4000m. Zimno, deszczowo i mgliście. W dodatku znów ta okropna kamienista nawierzchnia, po której jedzie się fatalnie. Powyżej 12-15% podchodziłem pchając rower pod górę. Osiem kilometrów dalej, tuż pod wulkanem na wysokości około 3600m byłem już zupełnie przemoczony. W gęstej mgle znając jedynie kierunek nie było sensu pchać się wyżej, więc wróciłem się do San Sebastian. Tym razem góra i pogoda wygrały. Zabrakło dwóch kilometrów. Sądziłem, że droga pod Wulkan Tajumupco jest najwyższą w Gwatemali, jednak w Internecie znalazłem wyższy podjazd na Wulkan Aqua, na który być może się wybiorę. Reszta dnia to zjazd do San Marcos, wjazd na przełęcz na wysokość prawie 3000m i ponowny zjazd do miasta Quetzaltenango, gdzie zostałem na noc. Drogi w górzystej części Gwatemali i Meksyku są bardzo kręte, strome i z długimi zjazdami oraz podjazdami, po których nie jeździ się łatwo. Zarówno ten dzień, jak i dwa poprzednie nieźle mnie zmęczyły. Zastanawiam się nad jakimś odpoczynkiem w niedługim czasie.

12.11.2013 – Quetzaltenango – Tecpan – 131km, 2100m w górę
Dzień niemiłych niespodzianek. Jeszcze przed wyjazdem zauważyłem brak powietrza w tylnym kole i w kole przyczepki. Kiedy załatałem dętki popsuła się pompka i teraz muszę się sporo namachać zanim uda mi się napompować wystarczającą ilość powietrza umożliwiającą jazdę. Dobrze, że jest tu sporo stacji paliw, gdzie można skorzystać z kompresora. Przy wyjeździe z Quetzaltenango jakiś wariat w samochodzie otarł mi się o sakwę ze sporą prędkością. Mało brakowało… Zdążyłem tylko pokazać środkowy palec i puścić wiązankę polskiej łaciny. Dalsza część dnia już bez większych kłopotów, dzięki czemu odrobiłem część strat z ostatnich dwóch dni. Spodziewałem się kolejnego ciężkiego dnia, a wykręciłem ponad 130km ze sporym przewyższeniem. Z Quetzaltenango wjechałem na przełęcz na wysokość około 3000m.npm, a dalej było kilka mniejszych podjazdów. W międzyczasie zatrzymałem się w kawiarni na filiżankę pysznej gwatemalskiej kawy, która rośnie na zboczach wulkanów San Pedro i Atitlan piętrzących się tuż przy największym jeziorze Gwatemali. Kilkanaście kilometrów zajęło mi znalezienie taniego hotelu. Ceny dość zróżnicowane od 50 do nawet 200Q w bardzo podobnych standardach.

13.11.2013 – Tecpan – Barberena – 129km, 1300m w górę
Do wyboru miałem wjazd na wulkan Aqua z prawdopodobnie najwyższą drogą Ameryki Środkowej lub przejazd przez stolicę Gwatemali. Ze względu na brak mocy w nogach po ostatnich kilku ciężkich dniach ze znacznymi przewyższeniami odpuściłem wjazd na wulkan i w typowy dla siebie sposób przejechałem przez wcale nie tak dużą stolicę Gwatemali. Trzymając się głównych dróg po drodze nic ciekawego nie udało się zobaczyć. Zatrzymałem się jedynie przy dwóch sklepach rowerowych w nadziei na zakup nowych dętek, niestety bez skutku. Za miastem czekał mnie dosyć długi podjazd, na szczycie którego znajdowało się centrum handlowe z fastfoodem, w którym skusiłem się na lody. Dalej już w dół, więc wyszło nawet sporo kilometrów. Nocleg w tanim hotelu, a raczej w piekarniku z wiatrakiem.

14.11.2013 – Barberena – Santa Ana – 142km, 1700m w górę
Po nocy w okropnym hotelu z karaluchami i mrówkami chciałem jak najszybciej wyjechać z Gwatemali. Autostradą Panamerykańską jechało się szybko i bezpiecznie w większości poboczem. Do granicy z Salwadorem dojechałem mało uczęszczaną drogą 8. Przejście graniczne znajduje się na rzece Rio Paz na wysokości około 400m. Wyjazd z Gwatemali oraz wjazd do Salwadoru bez opłat. Niestety nie dostałem pieczątki w paszporcie na wjeździe do Salwadoru. Część gwatemalska w murowanym budynku, skomputeryzowana z czytnikiem biometrycznym paszportu. W Salwadorze granica to namiot z trzema pogranicznikami, kilkoma policjantami i większą grupą osób oferujących wymianę walut. W pierwszym większym mieście w Santa Ana ponad godzinę zajęło mi znalezienie bankomatu, z którego mogłem wybrać pieniądze. Pierwsze dwa bankomaty różnych banków, niestety, nie chciały się podzielić. Dopiero w trzecim bankomacie udało się wybrać trochę salwadorskiej waluty. Już zaczynałem się obawiać, że bank znów zablokował mi kartę. Potem zrobiłem szybkie zakupy i udałem się do hotelu. Ponieważ nie było w nim internetu odwiedziłem jeszcze po drodze kawiarnie, gdzie zamówiłem dużą kawę latte oraz zjadłem gofra z bitą śmietaną, bananem i czekoladą.

15.11.2013 – Santa Ana – San Salvador – 113km, 2000m w górę
Według planu: miałem wjechać do końca drogi Carratera Cerro Verde, wejść na wulkan Santa Ana, zjechać w dół, znaleźć motel z WiFi, obejrzeć mecz i odpoczywać całe popołudnie. Plan udało się wykonać tylko w połowie. Droga do Cerro Verde okazała się dłuższa i wyższa niż zakładałem, ale przynajmniej na całej jej długości był czasami lepszej, a czasami gorszej jakości asfalt. Z Santa Ana droga prowadziła zataczając półkole wokół pięknego jeziora Lago De Coatepeque znajdującego się w kraterze. Górna część drogi to kręty odcinek wzdłuż krzaków kawy, drzew bananowców i palm kokosowych. Dojechałem do jej końca na wysokość około 2030m.npm, gdzie znajdowała się dobrze strzeżona brama z dwoma uzbrojonymi ochroniarzami. Za przekroczenie bramy, za którą znajdował się park narodowy, trzeba było zapłacić 3 dolary. Poprosiłem tylko o wodę, zrobiłem zdjęcie przy tablicy Cerro Verde i zjechałem w dół w poszukiwaniu hotelu z WiFi. Jak na złość, nic nie znalazłem przez kolejne 30km, ale jak się szuka w mieście o nazwie Armenia to nic dziwnego. W międzyczasie przez pół godziny lała się woda z nieba i musiałem przeczekać na stacji paliw. Tak wielkich kropel deszczu jeszcze nigdy nie widziałem. W końcu znalazłem restaurację w szybkim WiFi i zdążyłem na drugą połowę meczu. Chociaż po wyniku z pierwszej połówki żałowałem, że nie wszedłem na najwyższy wulkan Salwadoru – Santa Ana, do którego miałem naprawdę blisko. Po meczu jadąc dalej w poszukiwaniu taniego hotelu dojechałem aż do stolicy Salwadoru i dopiero w samym centrum udało mi się zakotwiczyć w hotelu położonym tuż przy dworcu autobusowym.

16.11.2013 – San Salvador – San Miguel – 140km, 1600m w górę
Wyjazd ze stolicy zajął mi ponad godzinę. Musiałem przeciskać się pomiędzy samochodami stojącymi w korkach, uważać na szalonych kierowców w busach i autobusach oraz ominąć sporo dziur i otwartych studzienek. Po drodze czekały też dwa objazdy z mnóstwem leżących policjantów Dalsza część dnia upłynęła już na autostradzie Panamerykańskiej bez większych przeszkód, oprócz uciekającego powietrza z dętki. Niestety, na zakup nowej dętki raczej nie mam co liczyć. Tutaj dostępne są tylko rozmiary 26′, a większe są tylko bardzo wąskie (kolarskie). W sumie jechało mi się dobrze, więc dojechałem do kolejnego większego miasta San Miguel. W tanim auto motelu zostałem na noc, a na kolację czekały na mnie między innymi banany, ananas oraz owoce liczi.