USA, 15-30.04.2013

Po długich i dość męczących przygotowaniach, szczególnie przed samym wyjazdem, w końcu nadszedł kolejny etap wyprawy. Dojazd do lotniska oraz przelot do USA. Ostatnie kilka dni przed dniem wyjazdu to istne szaleństwo. Pomimo, że przygotowania rozpocząłem pod koniec grudnia, czyli wystarczająco wcześnie, aby pozapinać wszystko na ostatni guzik, to na kilka dni przed zaplanowaną datą wyjazdu zawsze wyskakuje coś niespodziewanego co utrudnia i przedłuża przygotowania. Nie inaczej było i tym razem. To coś nie pasuje do reszty sprzętu, to umówiona paczka przychodzi na ostatnią chwilę, a to jakiś patron medialny prosi o kolejny wywiad… Masakra. Cieszę się, że w końcu udało się wyruszyć. Skończyły się długie godziny siedzenia przed komputerem, odpisywania w nieskończoność na maile, czytania o tym, co może mnie spotkać w podróży czy planowania trasy, na której zawsze znajdzie się coś ciekawego do zobaczenia lub zdobycia. Godzina zero nadeszła. Czas spakować sprzęt i ruszać w drogę. Na kilka ostatnich dni przed wyjazdem kupiłem bilet na pociąg z Jeleniej Góry do Warszawy. Ku mojemu zaskoczeniu za bilet z dodatkowym bagażem i kuszetką zapłaciłem mniej niż w zeszłym roku na tej samej trasie przed wyprawą do Indii. Dopłata do kuszetki wyniosła mnie 25,50zł, a za pudło z rowerem 5,10zł. Wniosek z tego taki, że bardziej opłaca się zapakować rower i nazwać to bagażem. Opłata za rower to wydatek rzędu 9-10zł. Za cały bilet zapłaciłem więc 103,50, a to o 5zł mniej niż rok wcześniej. Ostatnie dwa dni to już tylko pakowanie bagażu. Musiałem przygotować się od razu do przelotu, więc rower jak zwykle wpakowałem w tekturowy karton, który dostałem ze sklepu rowerowego. Oryginalny karton z mojego modelu roweru nie mógł niestety zmieścić trzeciego koła. Również rower musiałem nieco porozkręcać. Przednie koło, kierownica z amorem, siodełko, pedały oraz bagażniki trzeba było ściągnąć. Udało się za to zmieścić namiot, buty i kilka innych mniejszych rzeczy. Druga sztuka bagażu to spora ruska torba, do której cudem tylko weszło trzecie koło, przyczepka, prawie wszystkie sakwy i całość sprzętu, odzieży i jedzenia. Trzecia sztuka bagażu (jako mój bagaż podręczny w samolocie) to sakwa ze śpiworem, podusią i torbą na kierownicę, w której znalazły się najcenniejsze rzeczy. W Warszawie po bezproblemowej podróży pociągiem prawie cały bagaż oddałem do przechowalni na dworcu centralnym. I znów zaoszczędziłem na kolei. Tym razem 10zł. Pan z przechowani bagażu nie policzył mi za sakwę, a tylko za karton i torbę 🙂

15.04.2013

Do Wa-wy przyjechałem tuż po szóstej rano, odlot dopiero 19:40. Czasu wystarczająco aby pozwiedzać stolicę. Około 16:30 zabrałem bagaże z przechowalni, kupiłem bilet ZTM na SKL i szynobusem S3 podjechałem na lotnisko Chopina. Z końcowego przystanku SKL do hali lotniska odlotów był spory kawałek. Szczególnie, że miałem trzy bagaże i tylko dwie ręce. Niosąc zatem na zmianę raz karton z rowerem, a raz torbę i sakwę udało się przejść prawie pod sam terminal, gdzie bagaż mogłem wieść dalej na wózku. W sumie dobrze by było gdyby te wózki były już na przystanku SKL, ale trudno… Przynajmniej można poćwiczyć noszenie ciężarów 😉 Na lotnisku od razu się odprawiłem, oba bagaże jak się okazało były ponad gabarytowe, więc musiałem je oddać w specjalnie to tego przygotowanym pomieszczeniu. Wszystko bez dodatkowych opłat. Przed wyjazdem oczywiście ważyłem torbę i karton z rowerem, ale jak to zwykle bywa na lotniskowej wadze wszystko waży więcej. Torba zmieściła się w limicie maksymalnym 23 kilogramów, ale karton z przekraczał nieznacznie limit. Waga pokazała 23,8kg. Dla rosyjskiego przewoźnika nie ma to jednak żadnego znaczenia i za to właśnie lubię te linie. W innych pewnie musiałbym zapłacić za przelot z rowerem, za przekroczony limit wagowy i za ponad gabaryt, a w Aeroflocie, nie 🙂 Do NY leciałem z międzylądowaniem w Moskwie, zdecydowanie najtańsza opcja z rowerem, ale też biorąc pod uwagę sam bilet porównując z innymi liniami. Do Moskwy leciałem mniejszym Airbusem A321 ale do NY już wielkim A330-300 (trzystu pasażerów na pokładzie). W rosyjskiej stolicy czekała mnie pierwsza zmiana czasu o dwie godziny do przodu. Ponieważ po ponownym odprawieniu do NY była już prawie pierwsza w nocy czasu miejscowego nie pozostawało nic innego jak znaleźć kąt do spania. W terminalu D, z którego zresztą miałem odlot znajduje się kilka restauracji z wygodnymi kanapami. W terminalu znajdowało się może kilkanaście osób więc nikomu nie będzie przeszkadzać jak się położę właśnie w takim barze. Tak właśnie zrobiłem. Zamówiłem tylko kawkę, na kolację ciasteczka owsiane Sante i po chwili grzecznie spałem na miękkiej kanapie. Kilka razy w nocy obudził mnie głos z głośników zapowiadający kolejne przyloty i odloty. Po piątej rano zrobił się już większy ruch i tym samym dalej spać się nie dało. Zasnąłem za to na poczekalnianym krześle przed moją bramką odlotu. W ślad za mną poszło jeszcze kilka innych osób. To już prawie druga doba w podróży więc nie ma się co dziwić, że organizm domaga się snu. Wylot do NY zaplanowany był na 10:15 czasu moskiewskiego. Wkradło się kilka minut poślizgu, ale zapakowanie trzystu osób w kilkanaście minut do samolotu też nie jest łatwo. W samolocie znów dopisało mi szczęście. Nie dość, że miejsce przy oknie w przedniej części samolotu to jeszcze jest jak nogi wyprostować 😉 Miejsce znajdowało się w pierwszym rzędzie za klasą biznes. Przede mną nikt zatem nie siedział 🙂 11K i 11A to chyba dwa najlepsze miejsca w samolocie oczywiście poza pierwszą klasą. Cały lot z Moskwy do NY trwał ponad dziewięć godzin (z Wa-wy do NY – 9h15m). Podczas lotów do Moskwy i do NY można liczyć na posiłek, ciepłe i zimne napoje, a podczas lotu do NY dochodzi jeszcze ciepły posiłek (wybrałem ryż i rybę Tilapię). Samolot wg danych z monitorów leciał na stałej wysokości 36000 stóp (około 10972m.n.p.m.) z prędkością około 880-900km/h oraz przy temperaturach od minus 76 do minus 59 st.C. Całą trasa z Moskwy do NY to ponad 4750mil (7640km). Trasa przelotu prowadziła przez Rosję, Białoruś, Skandynawię, Islandię oraz nieznacznie zahaczając o Grenlandię i Kanadę 🙂 Na większości trasy przelot odbywał się ponad białymi kłębiastymi chmurami, chwilami jednak można było zauważyć wciąż ośnieżone rozległe tereny północy. Szczególnie biała Grenlandia wyglądał pięknie. Niezbyt wysokie szczyty otulone białym płaszczem z wyraźnie widocznymi, zsuwającymi się ku morzu lodowym jęzorom. Cała ta powietrzna zabawa skończyła się z chwilą bezpiecznego lądowania w Nowym Jorku oczywiście planowo o 12:20 czasu nowojorskiego (18:20 w PL). Ponowny magiel na lotnisku czyli przeprawa paszportowo-wizowa na bramkach. Na szczęście Pan nie miał zbyt wiele pytań na temat mojej podróży i bez problemu przybił mi w paszporcie pozwolenie na pobyt w USA na sześć miesięcy. Później już tylko odbiór bagażu, składanie roweru, pakowanie sakw, co zajęło mi na szybko godzinkę z kawałkiem i witaj Ameryko!
Kiedy wyszedłem z lotniska od razu przypomniała mi się stolica Indii. Wszystko inne, krzyki ludzi dookoła, klaksony aut. Tyle, że nawet widząc to wszystko po raz pierwszy na oczy ma się wrażenie jak by się to już widziało – z filmów. Wsiadłem na zapakowany rower i ruszyłem przed siebie na Long Island na umówione spotkanie z przedstawicielami firmy Finish Line, znanego producenta produktów do konserwacji roweru. Wyznaczyłem sobie trasę w GPS i kierując się północ starałem się unikać głównych dróg, które mają po kilka pasów w jednym kierunku. Niezbyt mi to wyszło. Za dużo kręcenia, kombinowania. W końcu trzymałem się nieautostradowej drogi 27 o czterech pasach w każdym kierunku 🙂 Pod siedzibę Finish Line dojechałem po 18:00. Niestety wszystko było pozamykane. Zmęczony podróżą i jazdą z lotniska w gąszczu samochodów marzyłem o spaniu. Znalazłem mały trawnik za budynkiem FL, rozbiłem namiot i poszedłem spać.

16.04.2013
Rano obudził mnie hałas przejeżdżających niedaleko samochodów. Spałem do 6:00. Nie czuję się zmęczony, ani nie odczuwam zmiany strefy czasowej co cieszy. Złożyłem namiot, spakowałem sakwy i czekałem na pracowników z firmy Finish Line. Tuż po siódmej pojawił się Derek, który potem oprowadził mnie po budynku FL. Wkrótce potem poznałem resztę załogi firmy, a także jej kierownika imieniem Hank. Zostałem bardzo ciepło przyjęty, mogłem skorzystać z prysznica, przebrać się no i oczywiście zwiedzić całą firmę. Dostałem nawet prawdziwe amerykańskie śniadanie z ogromną kanapką zwaną HungryMan 🙂 Miałem okazję pospacerować po całym budynku oraz porobić zdjęcia w siedzibie marki. Nie obyło się również bez wspólnych sesji zdjęciowych oraz prezentów w postaci smarów na każdą pogodę od Finish Line. W okolicach południa Hank zaproponował mi wycieczkę na znane na Long Island plaże, na których często odpoczywają nowojorczycy. Niestety droga do plaży była tego dnia zamknięta z powodu remontu po huraganie Sandy. Po południu w trosce o moje bezpieczeństwo (jazda rowerem przez Long Island nie należy do sprzyjających dla rowerzystów), Hank zapakował mnie w pociąg do NY i zarezerwował pokój hotelowy na noc na Manhattanie. Fajne jest życie podróżnika 🙂 Przejazd na Manhattan trwał niecałą godzinkę. Po wyjściu że stacji Penn Station czułem jakbym się znalazł na planie filmowym. Wszystko wyglądało jak z amerykańskich filmów kręconych w NY 🙂 Żółte taksówki, policjanci, miejsca, wysokie drapacze chmur czy oddalona kawałek Statua Wolności. AWESOME! Jazda rowerem po Nowym Yorku nie jest taka straszna. Samochodów sporo, ale ruch po jednokierunkowych nowojorskich ulicach odbywa się płynnie. Na zielonej fali można nawet rowerem przejechać kilka przecznic. Moja trasa na Manhattanie prowadziła z Penn Station do Battery Park i z powrotem aż do 48 ulicy zachodniej, na której czekał na mnie hotelowy pokój. Wieczorem dostałem jeszcze zaproszenie od syna Hank’a z FL, Dillon’a na spotkanie przy piwie. Półgodzinny spacer na 34. ulicę wschodnią po wciąż ruchliwym i oświetlonym NY. Widać, że to miasto żyje i ma swój niebywały charakter. Udało mi się dotrzeć w umówione miejsce na spotkanie z Dillon’em oraz jego przyjaciółką Shannon. Miłe spotkanie przy amerykańskim piwku produkowanym na Brooklinie. Do hotelu ponownie dotarłem przed północą. Zmęczony całym dniem wrażeń szybko zasnąłem na ogromnym i wygodnym łóżku.
Nie bez echa przechodzi zamach bombowy na maratonie w Bostonie. Wszędzie się o tym mówi, flagi są opuszczone do połowy oraz wprowadzono dodatkowe kontrole w wielu miejscach. Policja jak na razie jednak nie zwraca na mnie szczególne uwagi – i dobrze 🙂

17.04.2013
Królewskie spanie, potem niezłe śniadanie w cenie noclegu oraz poranna kawa. A wszystko to na Manhattanie w Nowym Jorku 🙂 Wyprawa zaczyna się z mocnym kopnięciem chodź samej jazdy jeszcze zbyt wiele to nie było. Dziś jednak popracowałem i nad tym. Z hotelu wyjechałem po 9:00 i skierowałem się od razu do zielonego serca NY, czyli Central Parku. Kilka przecznic i wjechałem na ścieżkę rowerową przecinającą park na pół. W parku mimo przedpołudnia było dosyć sporo aktywnie spędzających czas nowojorczyków. Jedni biegali, inni jeździli na rowerach, a jeszcze inni po prostu spacerowali pośród kwitnących alejek krzewów i drzew. Chwila w ciszy i czas jechać dalej. Kolejnym etapem był przejazd przez most Waszyngtona. Dojazd do drogi rowerowej prowadzącej na drugi brzeg rzeki Hudson sprawił mi mały kłopot. Brak oznaczeń sprawił, że o mały włos nie wjechałem na główną drogę. Musiałem się trochę wrócić i znaleźć inną możliwość. Poziom stresu podniósł mi się na chwilę dość znacznie bowiem nie chciałem ryzykować potrąceniem przez samochód, ani spotkaniem z Policją, a szukać drogi, wracać się nie lubię. Ostatecznie dotarłem do drogi 178, od której odchodzi ścieżka rowerowo-piesza na drugą stronę brzegu. Po tej zmianie wiatr zaczął mi lekko sprzyjać. Na prostych odcinkach jechałem ze średnią prędkością około 25km/h. Wydaje mi się, że Instinct jest szybszy od mojego zeszłorocznego jednośladu na wyprawy. Sportowe zacięcie i wygoda trekkinga sprawiają, że bardzo przyjemnie prowadzi się mój „28er” nawet jeśli jest dosyć mocno obciążony. Jedyne co mi się jak na razie nie podoba to zbyt autostradowe drogi i spory ruch na nich. Staram się omijać główne arterie, jednak nawet niektóre równolegle drogi do głównych są kilku pasmowe. Przynajmniej dziś nie miałem możliwości zbytniego wyboru dróg ze względu na specyfikę trasy. Kolejna przeszkoda czekała mnie przed Newark. Aby wydostać się z New Jersey miałem do wyboru trzy mosty. Autostrada odpada, drugi oznaczony jako droga główna też odpada. Wybrałem trzecią możliwość, przejazd mniejszym mostem drogą nr. 7. Wydawało mi się, że dobrze wybrałem ponieważ przez całą długość mostu był chodnik. Niestety za mostem chodnik nagle się skończył, a jedyną możliwością było zejście schodami w dół oraz zmiana drogi i kierunku jazdy. Dojechałem w towarzystwie Mack’ów, Kenworth’ów i Peterbilt’ów do Port Newark, całe szczęście udało się wjechać do miasta i dalej podrzędną dwupasmówką kierować na południe. Z racji gęstego zaludnienia tej części wschodniego wybrzeża późnym popołudniem pojawił się kolejny kłopot ze znalezieniem miejsca do spania. Miejsc zielonych, lasów, parków jak na lekarstwo, a do tego główne drogi i spory hałas. Od 18stej do 19:30 szukałem miejsca na rozbicie się. Na GPS zaznaczone miałem kilka zielonych punktów oznaczających parki bądź tereny zielone. O lesie jak na razie mogłem pomarzyć. Od drogi 27 zjechałem w bok w stronę pól i kilku farm. Kolejny raz szczęście dopisało. Co prawda na terenie prywatnym, ale z dala od samochodów i schowany między drzewami znalazłem dobrą miejscówkę. Dosyć męczący dzień, ale za to pełen wrażeń 🙂 Pierwsza setka pękła. Dziś nawet nieźle przyświeciło słońce. Mój licznikowy termometr pokazał 27st.C, a skóra na rękach i kolanach ładnie się zaczerwieniła.

18-19.20.04.2013
Noc spokojna. Chwilami przeszkadzały tylko krążące samoloty przygotowujące się do lądowania. Kolejny dzień starałem się omijać główne drogi i znów nie bardzo się to udawało. Przez większość dnia jechałem międzystanową 130. Miałem też problem przejechać przez most do Filadelfii. Przez jeden nie pozwolono mi przejechać ze względu na zbyt wąski przejazd i brak przejścia dla pieszych wzdłuż mostu. Na drugim moście oficer policji i pracownik obsługi płatnego mostu długo zastanawiali się czy mogą mnie puścić na drugą stronę bezpiecznym przejściem, które jednak było bardzo wąskie. Ostatecznie mnie puścili jednak jazda po szerokości niewiele większej od szerokości moich sakw przy dodatkowym wietrze i drganiach przejeżdżających ciężarówek nie była łatwa. W Filadelfii dodatkowo zaczęło trochę padać i miałem przymusowy odpoczynek w Makdonku. Ogólnie dzisiejszy dzień to taki przegląd marketowo-fastfoodowy. W Macdonaldach jest dość szybkie darmowe i dostępne WiFi jednak często brakuje gniazdek elektrycznych. W KFC nie ma WiFi, ale są gniazdka. W Donats za to jest full wypas, dostępne WiFi i gniazdka. Odwiedziłem również kilka marketów. Kupując wodę i napoje jestem w stanie zamknąć mój budżet na jedzenie na poziomie 5-7 dolarów dziennie. W górach zapewne nie będę musiał kupować wody ale jedzenie będzie droższe.
Zaraz za Filadelfią niechcący wjechałem na autostradę, z której szybko uciekłem przez krzaczory do innej drogi. Jadący z przeciwka policjant w radiowozie wymownie dał mi do zrozumienia że to nie droga dla rowerów o czym zresztą wiedziałem sam. Auta jechały tu zdecydowanie szybciej niż po innych wielopasmówkach, którymi o dziwo można jeździć rowerem. Na czteropasmowej drodze na przykład poprowadzona jest droga dla rowerów z dodatkowym pasem awaryjnym z prawej strony. Tuż za Willmington szukając już miejsca na nocleg uśmiechnęło się do mnie szczęście. Mieszkające tu małżeństwo zobaczyło moja flagę i zaprosili mnie do siebie na kolację i nocleg. Zauważyli mnie w idealnym momencie, już bałem się, że będę kręcił po ciemku. Leszek i Bożena bardzo się ucieszyli z gościa z Polski, ja jeszcze bardziej ponieważ po ponad 150 przejechanych kilometrach byłem bardzo zmęczony. Prysznic, kolacja i wygodne łóżeczko było właśnie tym czego potrzebowałem. Przy okazji mogłem dowiedzieć się nieco o stanach, porozmawiać po polsku i podzielić wrażeniami z wyprawy. Następnego ranka ruszyłem w dalszą drogę. Nie obyło się bez drogowych absurdów. Ponad 30km jechałem drogą dwupasmową ze znakami informującymi o możliwości jazdy rowerem. Droga rowerowa skończyła się tuż przez mostem, przez który chciałem przejechać do Baltimore. Niestety nie było takiej możliwości. Znaki wyraźnie zakazywały przejazdu rowerem przez most. Spytałem oficera policji co mam zrobić… i skierował mnie na inny most oddalony o 15km. Zupełnie nie było mi to na rękę ponieważ chciałem przejechać Baltimore, aby za nim znaleźć nocleg, a następnego dnia zaatakować Waszyngton. Jakby tego było mało popsuła się pogoda. Zaczęło popadywać i mocno wiać. Ostatecznie dojechałem na przedmieścia Baltimore, gdzie musiałem chować się przed deszczem. Pierwsze miejsce jakie znalazłem to ustronny parking Park&Ride. Lało do północy więc przez pięć godzin siedziałem na przystanku. O dziwo udało się złapać WiFi więc czas jakoś płynął. Po północy już nie padało tak mocno, więc mogłem rozbić namiot w pobliskich krzakach i przekimać do rana.
Nowy dzień rozpocząłem od kawy i ciastka oraz toalety porannej w sieci sprzedającej pączki DD. Bez problemu przejechałem Baltimore i koło 13:00 byłem już w Waszyngtonie. Capitol, White House, Monument Washingtona i pomnik Lincolna to główne atrakcje na mojej liście. Poza Lincolnem, do którego starało się dostać cała masa ludzi, inne miejsca udało się zobaczyć 🙂 Pod koniec zwiedzania Waszyngtonu dostałem wiadomość o możliwości noclegu w stolicy USA. Pocztą pantoflową dzięki wcześniej poznanym Bożenie i Leszkowi udało im się zorganizować dla mnie nocleg u ojca chłopaka ich córki. Nie wiedziałem tylko, że podany adres do pięciogwiazdkowy hotel Marriott. I tak niespodziewanie zamiast spać w mokrym namiocie mam luksusowe spanie w hotelu, gdzie jedna noc kosztuje 400USD 🙂 Ależ mam szczęście 😀 Spostrzegłem też pewną zależność. Od przyjazdu do Stanów jedną noc śpię w namiocie, a kolejną w całkiem przyjemnych ale odmiennych miejscach. W sumie to niemożliwe, ale fajnie byłoby kontynuować tą dobrą passę.

21.04.2013 – 148km
Pobyt w takich luksusowych miejscach jak hotele bardzo rozleniwiają. Rano czułem się zmęczony i wciąż niewyspany, ale niestety trzeba było wstać i ruszyć w dalszą drogę. Zanim to jednak nastąpiło czekało mnie jeszcze śniadanie w towarzystwie Bruce’a, właściciela apartamentu, w którym mogłem się przespać. Tylu możliwości na wybranie sobie menu na śniadanie jeszcze nie widziałem. Szwedzki stół zajmował całą salę. Do wyboru było dosłownie wszystko, co można sobie zażyczyć na najważniejszy posiłek dnia. Od słodkich bułek, przez musli, owoce, jogurty, omlety, gofry po ryby, mleko, ciasta i wiele innych pyszności. Śniadanie z Brucem trwało dwie rundy. Jedna omletowo-gofrowo-ciastkowa, a druga owocowo-rybna. Po dobrze rozpoczętym dniu dalszą jego część również była udana. Mimo, że wyruszyłem po 9:00 to do 19:00 przejechałem ponad 146 km że średnią 20,2km/h i sumą przewyższeń ponad 1200 m w górę. Zaraz za Waszyngtonem po przejechaniu mostu powitał mnie napis „Witamy w Wirginii”. To już kolejny stan do jakiego wjeżdżam. Od początku wyprawy odwiedziłem New Jersey, New Jork, Delaware, Pensylwanię, Maryland i Washington DC. Od Wilmington towarzyszą krótkie podjazdy i zdaje się, że od jutra czekają mnie większe wyzwania. Na horyzoncie widać pierwsze wyższe górki Apallachów. Praktycznie cały dzień poruszałem się po dwóch drogach, 28 i 29. Podrzędne drogi przeważnie o dwóch pasach ruchu w jedną stronę. Cieszę się, se już wyjechałem ze wschodniego wybrzeża. W Wirginii jest zdecydowanie bardziej zielono, widać lasy i pola. Wcześniejsze stany to tylko szerokie drogi i gęsto zaludnione miasta. Co kilkadziesiąt kilometrów robię sobie przerwę w fastfoodzie. Nie po to, żeby się najeść lecz aby skorzystać z WiFi i toalety 🙂 Amerykanie chyba nie znają umiaru. Można tu spotkać naprawdę otyłe osoby z kubełkami frytek, hamburgerów i największych rozmiarach słodkich napojów. Smutno czasami patrzeć jak całe grube rodziny siedzą w takim barze i wpychają w siebie te wszystkie kolorowe produkty oparte na cukrze i tłuszczu. Nocleg w namiocie za miasteczkiem Madison niedaleko drogi 29 – James Madison Highway.

22.04.2013 – Droga 29 – 141km, 1530m w górę
Przez cały dzień GPS miał odpoczynek. Do tej pory nawigacja zainstalowana w smartfonie była przeze mnie używana wiele razy dziennie. Nie mam mapy papierowej wschodniej części stanów, więc posługuje się tylko GPSem, który do tej pory podobnie jak mój nowy i jedyny HTC One działa bezbłędnie. Cały dzień trzymałem się drogi 29 na południe. Droga, jak droga, po dwa pasy w każdą stronę oddzielone pasem zieleni. Aut jakby coraz mniej, a lasów i pól więcej. Najważniejsze jednak, że mam z wiatrem. Planowałem zrobić dziś tylko „setkę”, a potem odpoczywać do wieczora. Od początku wyprawy jadę przecież bez dnia odpoczynku, na deszcz jakoś się nie zapowiada to jadę przed siebie bez przeszkód. Rano zrobiłem zakupy w Walmarkt, spory market. Wydałem 10 USD z czego 5 na krem z filtrem 50 do ochrony przed słońcem. Niby tak nie grzeje, trochę wieje, a skóra schodzi 😉 Codziennie kilka razy zajeżdżam do jakiegoś fast-fooda. Siedzę i odpoczywam, skorzystam z WiFi (wyślę fotki, napiszę maila), czasami wezmę kawę, lody i jadę dalej. Zaczynam się wkręcać w codzienne życie wyprawowe. Forma rośnie, jedzie mi się coraz lepiej, waga spada – mam nadzieję. Dziś 100km zrobiłem do 15:00, posiedziałem chwilę i pojechałem dalej. Jechało się z wiatrem, więc lżej mimo, że trasa interwałowa. Ponad 1500m przewyższenia to dobry podjazd w Alpach ,a tu tylko małe wzniesienia na 150-200 m n.p.m.. Nocleg za pozwoleniem na terenie kościoła baptystów (wczoraj z katolickiego mnie przegonili :))

23.04.2013 – 120km
Od rana miałem zaplanowane, że zrobię spokojną setkę nie przemęczając się w ogóle. Raz miałem z wiatrem, a raz pod, na górki podjeżdżałem na małej zębatce z przodu ale cały czas trzymałem się okolic drogi 29 HWY. Piszę okolic, ponieważ kilka razy musiałem zjechać z 29ki gdyż były zakazy dla rowerów. Po hajłejach można jeździć kiedy nie ma drogi alternatywnej dla głównej. Po 15:00 mimo wszystko zrobiłem setkę. Potem już w sumie tylko odpoczywałem. Posiedziałem w McDonalds, wstąpiłem do marketu, posiedziałem na ławce i tak zleciało do 18:00. Następnie zacząłem rozglądać się za miejscem do spania. O takie mimo, że kraj taki wielki wcale nie tak łatwo w tym regionie. Wzdłuż dróg mieszka sporo ludzi ,a praktycznie przy każdej skrzynce na lisy wiadomość od terenie prywatnym i zakazie wstępu. Dość szybko znalazłem jednak małą polankę niedaleko drogi kilka kilometrów przed miastem Danville. W końcu mogłem założyć słuchawki na uszy i posłuchać muzyki. Nie tak zagęszczone i mniej hałaśliwe drogi pozwalają czerpać przyjemność z ulubionej muzyki w mp3. Plan spokojnej jazdy zadziałał. Wieczorem nie czułem się zmęczony i obolały jak do tej pory. Jutro podobna strategia.

24.04.2013 – Danville – Winston Salem, 131km, 1100m w górę
Ten dzień niestety mocno mnie zmęczył. Na tyle, że zacząłem zastanawiać się nad noclegiem w jakimś tanim motelu w Winston-Salem. Od rana mocno wiało z przodu. Na prostych jechałem tylko 15-18km/h. Do tego przez cały dzień miałem samoloty, raz w górę a raz z dół. Gdzieś po drodze zgubiłem gumę trzymającą worek z namiotem. Teraz trzyma się tylko na klamrowe zapięcie do bagażnika. Mam nadzieję, ze worka z namiotem nie zgubię. Jak na ironię kilka razy do tej pory widziałem takie gumy leżące na ulicy. Może znów jakoś zobaczę, a jak nie to coś kupię albo przywiążę sznurkiem. Po południu zaczęło się chmurzyć. Kiedy w fastfoodzie miałem WiFi szukałem taniego motelu w Winston-Salem. Najtańszy jaki znalazłem był za 34.99USD. Wpisałem adres w GPS i ruszyłem ucieszony w stronę motelu. Niestety, albo podany adres był błędny, albo ja źle spisałem, bo po dojechaniu na miejsce nie było nic podobnego do motelu ze zdjęć. Zmęczony i zrezygnowany wyjechałem z miasta i znalazłem mały lasek, w którym rozbiłem namiot. Mam nadzieję, że nie będzie padać. Z motelem spróbuję jutro. Może w Statesville się uda.

25.04.2013 – Winston-Salem – Hickory – 118km, 1150m w górę
Wieczorem przeszła sucha burza, trochę błysków i hałasu bez deszczu. Rano obudziłem się prawie nie zmęczony i w suchym namiocie. Podczas codziennej porannej kawy w McD zaczepił mnie facet, trochę pogadał i wręczył 20 dolców na śniadanie. Dzień zaczął się ciekawie… Potem wcale nie było gorzej. Ponownie wiało mi w plecy więc kilometry pokonywałem dość szybko. Przez cały dzień trzymałem się również wąskiej i spokojnej drogi. Ze wszystkich przejechanych do tej pory stanów Północna Karolina podoba mi się najbardziej. Najspokojniejsze drogi, najwięcej zielonych terenów i w góry, w które wjadę już jutro. Na rozgrzewkę przed górami Skalistymi czekają mnie dwa najwyższe szczyty Apallachów. Po 16:00 miałem już 115km na liczniki. Resztę dnia postanowiłem się ponudzić. Sprawdziłem na mecie możliwości noclegów i szybko znalazłem najtańszy. Do porannych gratisowych 20 USD dołożyłem 20 swoich i miałem nocleg w motelu z łóżkiem, prysznicem, TV, WiFi i klimatyzacją 🙂 Kilkanaście godzin luzu nie sprawi, że porządnie wypocznę, ale na pewno poczuję się lepiej. Do Mount Mitchell 118km. Hmm..

26.04.2013 Mount Mitchell – 120,92km, 14.6śr, 52.4max, 2677m w górę
Z ciepłego i wygodnego łóżka zwlokłem się dopiero po 7:00. Przed ósmą oddałem klucze hinduskiemu małżeństwu, właścicieli motelu. Nie wiem czemu dostałem z powrotem 5USD po oddaniu kluczy. Wspominałem, że byłem w zeszłym roku w Indiach i bardzo ich to ucieszyło, ale myślę, że to nie był ten powód. Może takie zasady, jak by nie było 5 dolców wróciło, czyli nocleg kosztował mnie w sumie 15 dolarów 🙂 Do Mount Mitchell, mojego pierwszego ważnego celu podróży, miałem około 118km i wcale nie planowałem zdobyć go na raz, choć taka myśl przeszła mi przez głowę. Do Marion, miasta z którego odchodzi droga na szczyt dojechałem po 13:00 i już w nogach było 75km. Zakupy, lody w McD, WiFi, maile, wysłanie zdjęć i 14:30 ruszyłem w górę z wysokości około 400m npm. Droga prowadziła mnie sama z niewielką pomocą GPS. Cały dzień numerem 70, potem 80 i z wysokości 1000m zaczęła się przyjemność jazdy górską drogą o nazwie Blue Ridge Parkway. Na BRP wreszcie spotkałem swoich… kilkuosobowe grupki kolarzy mijały mnie raz z góry, raz z dołu. Z niektórymi dziadkami i kobietami mogłem przez chwilę podjechać razem, pogadać. Z każdym kolejnym kilometrem czułem coraz większe zmęczenie. W formie jeszcze nie jestem, waga pomału spada i rozjeżdżenia jeszcze brakuje, przecież dopiero kwiecień, a zima w PL trzymała długo. Co chwilę sprawdzałem wysokość na liczniku i godzinę. Jechało się i tak nie najgorzej, choć co kilka kilometrów musiałem zrobić krótką przerwę. Według prognoz od jutro ma przejść deszczowy front nad górami więc dobrze by było szczyt zdobyć jeszcze dziś. Była na to realna szansa. O 18:00 byłem na końcowym rozjeździe dróg na wysokości 1600m, a do szczytu już tylko 7km. Sam podjazd nie jest trudny. Z Marion to niecałe 50km i 1600m przewyższenia. Średnie nachylenie waha się pomiędzy 4-6% a maksymalne to z 10%. Droga jest przyjemna, asfalt niezłej jakości, po drodze jest też kilka tuneli i punktów widokowych. Niestety jutro będę miał na około. Dalsza część drogi od skrzyżowania na Górą Mount Mitchell jest zamknięta z powodu remontu. Czeka mnie więc zjazd do Marion i dodatkowo jakieś 80km. Czas ucieka, mi jedzie się coraz gorzej, a na dodatek zaczęło się chmurzyć. Kilka kilometrów przed szczytem tablice informują o polu namiotowym i innych atrakcjach. Pomyślałem, że jak zdobędę szczyt to nie będę zjeżdżał w dół tylko przenocuje w legalnym miejscu. W końcu zrobiłem jeszcze inaczej. Zależało mi na fajnych fotkach na szczycie. A o półmroku i zachmurzonym niebie raczej takie by nie wyszły. Dojechałem więc do całego kompleksu turystycznego pod górą i znalazłem pole namiotowe. Na parkingu przed polem natknąłem się jeszcze na strażnika parku, który siedział w samochodzie i pisał jakiś raport. Spytał tylko czy zostaję na noc i powiedział żebym uważał na niedźwiedzie i nie zostawiał jedzenia na wierzchu. Spałem już w wielu miejscach, ale na takim wypasionym jeszcze nie. Na wysokości 1930m znajduje się kilka osobnych boksów na namioty z paleniskiem i drewnem na opał. Drewno płatne, ale miejsce na namiot darmowe. Jest również toaleta z wodą, światłem, prądem w gniazdkach i ciepłym nawiewem. Od razu wiedziałem, gdzie będę spał. Po co mam rozkładać namiot, narażać się na zmarznięcie, zmoknięcie skoro mogę spać w suchej i ciepłej toalecie. No i miśki mi nie straszne. Wybrałem damską – zamiast pisuaru była półka do przebierania dzieci, a pod nią idealny kawałek na karimatę. W sumie brakuje tylko McD, WiFi i zasięgu 😉 Nawiew trochę hałasował, ale było ciepło. Na tej wysokości trudno o większy komfort za darmo. Podczas pisania tej relacji zaczęło padać. Tym bardziej się cieszę, że nie siedzę w namiocie. Do szczytu mam 1.5km, jeśli tylko pogoda rano pozwoli po 7:00 podjadę na szczyt, a potem długi zjazd do Marion.

28.04.2013 – 94 km- Mount Mitchell Zdobyta!
Wieczorem szybko zasnąłem, zmęczenie dawało znać o sobie, nie przeszkadzał mi nawet hałas nawiewu, ani twarde kafelki. Obudził mnie budzik, 6:15. Wyjrzałem na zewnątrz. Było mokro, ale nie padało. Rano jeszcze czułem palenie w mięśniach i lekkie drżenia. Przebrałem się, spakowałem i ruszyłem w górę. Po jednej mili byłem na górnym parkingu, z którego prowadzi około 300 metrowa ścieżka „tylko” dla pieszych. Było przed siódmą, na górze nikogo prócz mnie, więc nie będę przecież szedł z rowerem na szczyt. Wszystko pomyślane w taki sposób, aby niepełnosprawni również mogli dostać się na sam czubek góry. Kilka minut potem byłem na Mount Mitchell, najwyższym szczycie Stanów Zjednoczonych na wschód od rzeki Mississippi, najwyższym szczycie całego pasma Apallachów oraz stanu Karolina Północna. 2037m czyli jakieś 6684 stopy wg tutejszych jednostek. Tym razem góra nie pozwoliła mi cieszyć się widokami z jej wierzchołka. Chmury i widoczność na 100m, popularne mleko. Pokręciłem się po szczycie, pocykałem fotki, poczytałem co nieco o Elisha Mitchell od nazwiska, którego swoją nazwę wzięła góra i zacząłem zjazd w dół. Z każdym kilometrem było coraz ciepłej i coraz więcej dało się zobaczyć. Na szczycie były tylko 3st.C w Marion 14. Do kolejnego miasta Asheville miałem jakieś 40km. Nie sądziłem, że będzie mnie czekał na tym odcinku podjazd na prawie 900m i to po trzypasmowej drodze. Czwartym pasem, awaryjnym wciągałem się jaz prędkością 8-10km/h. Znów ten korony hałas ciężarówek i przerośniętych osobówek amerykanów. Po wczorajszej wspinaczce moje nogi dziś mocno protestowały. Kręciło się okropnie na dodatek zaczęło straszyć deszczem. Na zjeździe z przełęczy zaczęło kropić, im bliżej byłem miasta tym mocniej dawało z nieba. W końcu zatrzymałem się w fastfoodzie sądząc, że przestanie padać abym mógł jechać dalej. Nic z tego. Zaciągnęło na co najmniej do jutra. W TV coś mówili o tornado nad Houston. Nie było wyjścia. Musiałem znaleźć motel i przeczekać niepogodę. Najtańszy znalazłem 6km dalej. Założyłem kurtkę, ochraniacze na buty i po kilkunastu minutach byłem już w motelu. Prysznic, suszenie, kolacja, spać 🙂

29.04.2013 – Królewski etap na Clingmans Dome – 172.78km, 16.7śr, 62.2max, 2890m w górę
Po wczorajszym odpoczynku od jazdy ze względu na ulewne opady deszczu dziś zaszalałem. Nie pierwszy raz po krótkiej regeneracji w kolejnym dniu zajeżdżam się na maxa. I tak też było dziś. Z Asheville wyjechałem tuż po siódmej. Na niebie przez białe pierzaste obłoki przebijało się słońce. Było nawet ciepło jak na tą godzinę. Praktycznie od początku miałem lekko pod górkę. Nie sądziłem, że drodze zaliczę dodatkowo dość wysoką przełęcz. Po około 70km wjechałem na 1300m i nie oznaczoną przełęcz. Końcówka to nawet 10% więc było co kręcić. Na zjeździe w kierunku miasteczka Cherokee zatrzymałem się na zdjęcie przy napisie informującym o rezerwacie Indian z plemienia Cherokee. Kilku Indian nawet udało mi się zobaczyć w miasteczku. Chociaż samo Cherokee to głównie hotele, motele, fastfoody i sklepy z pamiątkami. Co kilkadziesiąt metrów można też spotkać niedźwiedzia pomalowanego w różne wzory. Od miasteczka zaczął się już właściwy podjazd na mój kolejny cel w Apallachach. Szczyt Clingmans Dome (2027m) to drugi pod względem wysokości szczyt w Apallachach, najwyższy wierzchołek pasma Great Smoky Mountains oraz stanu Tennessee. Z Cherokee do szczytu jest 40km (27mil) i 1600m przewyższenia. Początek jest bardzo łagodny, pierwsze kilometry to prawie płaski etap. Generalnie, podjazd prosty, 4-5% na całej trasie z kilkoma trudniejszymi momentami. Dwa razy jest również nieznacznie w dół. Na całej trasie są liczne zatoczki, brakuje niestety ławek i źródełek. Woda skończyła mi się już na wysokości 1400m więc potem nabierałem ze strumieni. Na górny parking dojechałem chwilę przed 19:00. O wiele skromniej tutaj w porównaniu do Mount Mitchell. Nie ma miejsca na rozbicie namiotu ani wody. Z parkingu do szczytu jest pół mili. Ostatni kawałek prowadziłem rower ze względu na zakaz jazdy. Kręciło się tu jeszcze parę osób więc wolałem nie ryzykować. Po paru minutach doszedłem do zakręconej platformy, która prowadziła na wieżę widokową. Prawie całe niebo było błękitne, a nad szczytem Clingmans Dome wisiała jedna spora chmura, która nie pozwalała nacieszyć oczu widokiem. Cieszyć mogłem się za to ze zdobycia kolejnego ważnego podjazdu powyżej 2000m n.p.m. Na parkingu widać było piękną panoramę najwyższej części Apallachów przy zachodzącym już pomału słońcu. Ponieważ na całej trasie w górę ,ani na górnym parkingu, nie zauważyłem dogodnego miejsca do spania, postanowiłem zjechać prawie do samego Cherokee, gdzie znajduje się pole campingowe. Zjazd trwał ponad 40 minut, a na dole było już prawie ciemno. Sezon letni jeszcze się nie rozpoczął, więc pole było bezpłatne, chociaż było już kilka rozbitych namiotów i camperów. Szybko rozbiłem namiot, zjadłem resztki jakie miałem na kolację i wskoczyłem do śpiworka.

30.04.2013 – 121km – Cherokee – Murphy
Chwilę po szóstej pewnie całe pole campingowe obudziły dwa hałasujące kruki. Jeden był tak blisko i tak głośno skrzeczał, że miałem ochotę wyjść z namiotu i go przegonić. Po obudzeniu czułem się fatalnie. Wczorajsza górka i dystans mocno dały mi w kość. Wstawałem z jednym postanowieniem – dziś tylko 100km i odpoczywam. Do południa jechało się okropnie. Każdy, nawet najmniejszy podjazd sprawiał mi sporo kłopotu. Niby więcej miałem z góry jednak po kilkudziesięciu kilometrach wciąż byłem na wysokości z jakiej zaczynałem dzisiejszą nierówną walkę. Do 14:00 korzystałem z każdej okazji do zatrzymania się i niejechania. Zatrzymywałem się w fastfoodach, na ławkach, w parkach i innych podobnych miejscach. Przez około 20km jechałem wzdłuż rzeki, po której pływały pontony raftingowe. Było więc na co popatrzeć. Po 16:00 trochę mocy wróciło i zacząłem jechać szybciej. Nie zauważyłem nawet jak przekroczyłem „stówkę”. W mieście Murphy zrobiłem zakupy i zacząłem rozglądać się za noclegiem. Spokojniejsze miejsce znalazłem nieopodal drogi za spalonym domem. Spora łąka pod lasem, gdzie jak było widać nikt nie zaglądał od jakiegoś czasu to świetne miejsce do spania. Do zmroku pozostało jeszcze ponad godzina, więc zjadłem spokojnie kolację i okleiłem wszystkie sakwy naklejkami partnerów. Rower i przyczepa z sakwami jako całość świetnie się teraz prezentuje z kolorowymi znaczkami. Zdążyłem także przesmarować łańcuch. Po wizycie w siedzibie Finish Line mokrych chusteczek i smarów do łańcucha na każdą pogodę teraz mi nie brakuje 😀