USA, 16-30.05.2013

16.05.2013 – Electra – Estelline – 176.5km
Deszcz tym razem mnie oszczędził . W nocy trochę pokropiło, trochę pobłyskało i pogrzmiało, a rano powitał mnie ciepły i bezchmurny dzień. Założyłem sobie 130, max 140km a jak wyszło? Ponad 176km z czego lwia część od 18 do 20:00, kiedy to zaczęło mocniej (około 16km/h) wiać w plecy. Niby łagodnie, ale wciąż się wspinam, jestem już na około 530m.npm, a najbliższe duże miasto Amarillo oddalone o 200km leży na 1000m. Góry Skaliste już niedaleko. Przez cały dzień starałem się jechać równo i spokojnie. Do popołudnia wiatr tylko nieznacznie pomagał, średnia 17.9km/h do 130km. Potem poczułem silniejsze podmuchy z tyłu. Znów zrobiło się naprawdę upalnie. W okolicach 16:00 licznik pokazywał 38st.C, a słońce miałem prawie z przodu. Zdecydowanie za gorąco! W mieście Childress zrobiłem godzinną przerwę w FF i uzupełniłem braki wody w organizmie napojem izotonicznym z wielokrotną dolewką. Po drodze zatrzymałem się także w miasteczku Chillicothe, gdzie w małym parku stoją zabytkowe małe traktorki całe pokryte rdzą. Dalsza część jazdy była już tylko przyjemnością. Prawie płaski odcinek w mocnym wiatrem z tylu i chłodniejszym powietrzem. Do końca dnia wykręciłem dzienną średnią 20.6km/h. A ostatnie dwa dni to przejechane prawie 350km! Droga 287 North wcale nie taka straszna. Cały czas poruszam się swoim pasem (awaryjnym), oddzielony tarką. Nie przeszkadzają mi już nawet przejeżdżające samochody z prędkością 75m/h. Co jakiś czas zdarzają się tylko bardziej nierówne i brudniejsze odcinki na których muszę bardziej uważać. Na koniec dnia serwis roweru. Smarowanie łańcucha i wymiana baterii w czujniku.

17.05.2013 – 156km – Estelline – Amarillo
Wieczorem rozkładając namiot nie zakładałem tropika dla większej przewiewności. Niebo bezchmurne, w prognozach opady za tydzień. Od czwartej obudził mnie jednak deszcz. Musiałem, szybko wstać, założyć tropik, aby woda nie kapała do środka. Przy okazji trochę zmokłem. Rześka odmiana po wczorajszym upale. Kiedy obudziłem się ponownie 6:30 było już po deszczu. Spakowałem namiot, wsiadłem na rower i …. FLAK! Wczoraj musiałem najechać na jakiś kamień skoro powietrze powoli schodziło całą nocą. Tylna opona zaczyna wyglądać jak slick po przejechaniu już ponad 4000km pod sporym obciążeniem sakw jak i moim. Nie chciało mi się ściągać sakw i odwracać roweru, wiec tylko odczepiłem przyczepkę i zdjąłem koło z roweru przewróconego na bok. Szybka zmiana dętki i mogłem ruszyć dalej. Warunki jak wczoraj – rano pochmurnie i słaby wiatr, a popołudniu upał z mocnym wiatrem z tyłu, przy którym jedzie się najszybciej. Według planu chciałem dojechać do miasteczka Claude, zrobić większe zakupy i ruszyć bardziej na zachód na nieplanowany do tej pory największy kanion teksasu – Palo Duro. W Claude jednak poza stacją i fastfoodem nic więcej nie znalazłem, więc pozostało dojechać do dużo większego Amarillo i tak zaopatrzyć się w brakujące produkty. W Amarillo szybko znalazłem market, ale zrobiło się późno, więc czas na nocleg. Dookoła pełno moteli, ceny już od 28USD za noc. Ja znalazłem darmowy motel – Zamknięty, a namiot rozbiłem na jego tyłach. O prysznicu mogę pomarzyć, ale WiFi jest, złapałem z oddalonego o 200m sąsiedniego motelu. Jutro zdecyduję czy jechać do kanionu. Ponad 50km w przeciwnym kierunku w dodatku pod wiatr, a potem z powrotem do Amarillo. Z jednej strony to spora atrakcja, największy kanion Teksasu i drugi w USA. Z drugiej strony jednak chciałbym już być z górach, gdzie czterdziestostopniowy upał jak dziś raczej się nie zdarza.

18.05.2013 – 136km – Amarillo – Hartley
W nocy trochę przeszkadzały hałasy z pobliskich dróg, ale przeżyć się dało. Rano wiało mocno z południowego zachodu, więc kanion Palo Duro sobie odpuściłem, co było do przewidzenia. Jeszcze kilka dni temu nawet nie miałem pojęcia o tym miejscu. Ruszyłem szybko na północ z wiatrem, aby zrobić jak najwięcej kilometrów zanim zrobi się upalnie. Prognozy mówiły o 100 stopniach F. Zbyt długo z jazdy z wiatrem i tak się nie nacieszyłem, a upalnie było już od 10:00. Kilkanaście kilometrów za Amarillo zaczęło wiać bardziej z boku, co w połączeniu z przejeżdżającymi ciężarówkami powodowało, że miotało mną jak marionetką. Na pięćdziesiątym kilometrze znów złapałem flaka. Wczoraj dokładnie sprawdziłem oponę i nie było nic co mogłoby przebić ją od środka. Okazało się, że najechałem na mały drucik. Zapas nowych dętek na wyprawę się skończył. Od teraz czeka mnie łatanie, albo zakup nowych. Do kolejnego większego miasta Dumas dojechałem chwilę po południu mając na liczniku 80km. Postanowiłem odpocząć dłużej przy izotoniku z dolewką w FF. Posiedziałem tak godzinę i ruszyłem dalej. Do kolejnego miasta miałem ponad 40km na zachód. Jak tylko zmieniłem kierunek wiatr miałem już tylko z przodu. Prędkość na prostej drodze 8-12km/h! Ponad 40km jechałem prawie pięć godzin z wieloma odpoczynkami. Nawet po zdobyciu szczytów w Apallachach nie byłem tak zmęczony na koniec dnia jak dziś. Woda skończyła mi się w połowie do Hartley a w samym miasteczku żadnego sklepu. Jedyna stacja paliw zamknięta a maszyna do napojów przed nią nie przyjmowała mojej lekko pogniecionej ćwierć dolarówki. Już myślałem, że z picia dziś nici. Za stacją znalazłem szlauch z wodą. Woda niepewna więc tylko się umyłem i nabrałem wodę do bidonów. Dobrze, że przynajmniej kolację miałem wypasioną po zakupach w Dumas. Po kolacji wypiłem oba bidony za pomocą filtra węglowego do wody. Myślę, że nic ni nie będzie. Nawet półtora litra nie zaspokoiło mojego pragnienia do tym upalnym maratonie. Jestem już na 1200m.npm, a jutro wjeżdżam do stanu Nowy Meksyk. Dziś śpię na stole w „Picnic Area” pod daszkiem. Nawet namiotu nie rozkładam. Noc ciepła i bezchmurna.

19.05.2013 – 138km – Hartley – Grenville
Pobudka po 6:00, obudził mnie przejeżdżający pociąg. Tory jakieś 200m ode mnie, więc jak włączył syrenę to podskoczyłem na równe nogi. Zebrałem się i godzinę później piłem już kawkę w miasteczku Dalhart. Tutaj również szybkie zakupy i kolejną godzinę, dwie godziny później byłem już w Texline, to jak na razie ostatnie miasteczko w Teksasie na mojej trasie. Chwilę potem robiłem już zdjęcia przy znaku „Welcome to New Mexico”. Z chwilą, gdy robiłem zdjęcia spadł przyjemny przelotny deszcz. Dziś nie wiało tak bardzo jak wczoraj i nie był tak upalnie. Przez cały dzień po niebie przemieszczały się baranki przez co w końcu odpocząłem od palącego słońca. Zmienił się dziś także nieznacznie krajobraz, pojawiły się niewielkie pagórki i wzniesienia. Nie jest już tak zupełnie płasko. W pierwszym mieście w nowym stanie, Clayton zrobiłem już większe zakupy, ponieważ przez kolejne dwa dni nie będę miał takiej okazji. Jutro rozpoczyna się atak na góry. Korzystając z odpoczynku dla świętego spokoju zamieniłem oponę tylną z tą z przyczepki. 4500km przejechane do tej pory skutecznie zrobiły slicka z mojej opony. Na jutrzejszą górę, Sierra Grande asfaltu raczej nie mam co się spodziewać, więc decyzja jak najbardziej słuszna. W sumie mogłem to zrobić wczoraj przy okazji flaka, ale na szybkiej drodze i w upale zupełnie nie miałem ochoty na zabawy w szybkie zmiany opon. Po 138km bardzo łagodnie pod górę i z wiatrem przednio bocznym wjechałem na ponad 1700m.npm. Do pierwszej Góry mam około 45-50km, a do drugiej jakieś 10 więcej. Mój pierwszy cel w Górach Skalistych już widzę. Wysoka na ponad 2600m piramida z łagodnymi zboczami czeka na mnie. Nocleg nieopodal drogi 64 jakieś 8km przez osadą Grenville. Tą noc nie będzie już taka ciepła jak do tej pory. Ciuszki termiczne i ciepłe skarpety z wełny Merino od Nordcamp czekają w pogotowiu.

20.05.2013 – 124km – Grenville – Raton
Nie schowałem się jak zawsze, więc zostałem znaleziony. W nocy miałem gości. O północy odwiedzili mnie panowie z policji stanowej i poprosili, abym przesunął namiot o dwa metry, a dokładniej za ogrodzenie. Przed ogrodzeniem spać mi nie wolno, ponieważ teren należy do kolei. Spałem jakieś 20 m od torów i 30 od drogi. Z drugiej strony miałem ogrodzenie i wielkie pole. Ponieważ akurat w tej okolicy ciężko było znaleźć spokojniejszy nocleg i jednocześnie się schować nie miałem zbyt wielkiego wyboru. W ten sposób panowie policjanci z terenu kolei przeprowadzili mnie na teren prywatny. Rano znów miałem gości, tym razem czworonożnych. Mulaki, tak nazywają się tutejsze dość płochliwe zwierzęta trochę podobne do saren. Śmieszne podskakują i wydają odgłosy podobne do szczekania. Noc w sumie spokojna i niezbyt zimna. Rano 9st.C. Niestety, znów pod wiatr ruszyłem w stronę największego wygasłego wulkanu w północno- zachodnim stanie Nowy Meksyk. Do Sierra Grande miałem ponad 30km. Jak na złość kilka kilometrów przed miasteczkiem Des Moines jest rest area, idealne miejsce na nocleg z prądem i ciepłą wodą. W Des Moines wypiłem poranną kawkę w jedynej restauracji w okolicy w której jest nawet WiFi mimo, że zasięgu brak 🙂 Po 10:30 byłem gotowy na atak na szczyt. Tyle, że droga, która wydawała się niezła na google earth w rzeczywistości była zbyt kamienista by jechać nią obciążonym rowerem. Nie pozostało nic innego jak dać sobie spokój i jechać do celu numer dwa dzisiejszego dnia, czyli Wulkanu Capulin, który znajduje się kilkanaście kilometrów dalej. Oba szczyty są bardzo charakterystyczne i widoczne z wielu kilometrów oczywiście przy dobrej pogodzie. Do Visitor Center znajdującego się pod wulkanem dojechałem po 12:00. Niestety jak się okazało na jedynej drodze na szczyt obowiązuje zakaz rowerowania i chodzenia w godzinach otwarcia parku czyli od 8 do 16:30. Droga tylko dla aut i w dodatku bez przyczep, cóż za dyskryminacja! Nie udało się z Sierra Grande, a teraz zakaz. Pech na całego. Mogłem czekać do 16:30 lub odpuścić wulkan i jechać dalej. Wybrałem jednak inne rozwiązanie. Poprosiłem wjeżdżających turystów o podwiezienie na szczyt krateru. Udało się za pierwszym razem. I tak najpierw rowerem, potem autem, a następnie pieszo udało mi się wdrapać na najwyższy punkt wulkanu na wysokości 2494m.npm. Od górnego parkingu przy kraterze znajdują się dwie trasy spacerowe. Jedna prowadzi w dół do środka krateru a druga dookoła krateru. Przeszedłem oby dwie robiąc sporo zdjęć. Widoki wspaniałe. Panoramy dookoła wulkanu fantastyczne. Trochę te okolice przypominają mi dolinę pod szczytem Corno Grande we włoskich Apeninach. Żółte trawy, szerokie płaskie tereny i łagodne szczyty. Po godzinie byłem już na dole i pędziłem w stronę miasta i przełęczy o tej samej nazwie Raton. Pędziłem to dobre określenie ponieważ wiatr zaczął mi sprzyjać i chyba pierwszy raz od kilku tygodni miałem z góry. Po niecałych dwóch godzinach dojechałem do miasta, uzupełniłem zapasy i odpocząłem chwilę przy lodach w FF. Przymusowo posiedziałem dłużej, ponieważ akurat zaczęło padać, na szczęście przelotnie. Nocleg na wysokości 2050m kilka kilometrów od przełęczy Raton Pass zaraz za miasteczkiem. Myślę, że dziś nie będę miał gości.

21.05.2013 – 99km – Raton – Monument Lake
No w końcu trochę wspinania, zjazdów, pięknych górskich widoków i klimatu Gór Skalistych Colorado. Rano 8st.C nie mogę powiedzieć, że zmarzłem, ale przyjemnego porannego chłodu nie odczuwałem od dobrych kilku tygodni. Na rozgrzewkę czekał mnie dziesięciokilometrowy podjazd do przełęczy Raton na wysokość 2388m.npm i jednocześnie granicy stanów Nowy Meksyk – Colorado. Z miasta Raton na przełęcz prowadzi tylko jedna droga i jest to międzystanowa I25. Nie byłem pewien, czy w ogóle można się poruszać na tym odcinku rowerem, ale zaryzykować musiałem. Raz, że to przełęcz powyżej 2000m, a dwa, że to mój kierunek jazdy. Moje wątpliwości zostały rozwiane na samej przełęczy, kiedy zobaczyłem znak z rowerem w zielonym kółku. Prędkość na całym odcinku Raton-Trinidad jest ograniczona do 65m/h. Przełęcz dosyć łatwa do zdobycia. Nachylenia 4-6% z maksymalnym 8% pod sam koniec nie stanowi większego wyzwania. Za przełęczą już po stronie kolejnego stanu, do którego wjechałem, czyli Colorado, czekał mnie zjazd do miasta Trinidad, w którym dowiedziałem się o zmianie czasu. Teraz różnica między moim, a polskim czasem to już osiem godzin. W Trynidad poranna kawa, WiFi, zakupy i jazda w górę w kierunku przełęczy Couchara. Zaraz za miastem przejeżdżałem obok jeziora i parku o tej samej nazwie co miasto. Widoki wspaniałe, góry, woda, piękna pogoda, podjazd z muzyką na uszach… Żyć nie umierać. Z Trinidad do przełęczy Couchara jest ponad 60km, więc moim planem na dziś było podjechać pod cel w miarę jak najbliżej. W osadzie Stonewall przy drodze między domami napotkałem na stado mulaków o wiele mniej płochliwych niż do tej pory. Kilka sztuk ładnie pozowało do zdjęć. Dzień zakończyłem na 99km jazdy, na wysokości 2650m.npm, przewyższeniu ponad 1400m w górę, a do przełęczy Couchara mam jakieś 18km. Nocleg w Monument Lake przy drodze 12. Jest to mały ośrodek rekreacyjny z campingiem, miejscem dla camperów (RV Park), możliwością polowania, łowienia ryb itp. Długo musiałem czekać na taki dzień jak dziś. W końcu jestem w górach w swoim żywiole na przełęczy do zdobycia jest wielokrotnie więcej niż w Alpach. Mam nadzieję, że uda mi się zrobić chociaż te, które mam zaplanowane w całych Górach Skalistych.

22.05.2013 – 139km – Monument Lake – Colorado City
Poranek chłodny, tylko 4st.C musiałem się trochę naubierać przed jazdą. Ale już po ósmej ponownie rozbierać – gdy słońce mocniej zaświeciło było naprawdę ciepło. Do przełęczy Couchara dojechałem przed 9:00. Podobnie jak Raton Pass niezbyt trudna z bardziej wymagającą końcówką dochodzącą nawet do 12% nachylenia. Couchara jest jednak o wiele wyższa, liczy bowiem 9995 stóp czyli 3046m.npm. Wcześniej na mapce zauważyłem, że od przełęczy Couchara można wjechać na jeszcze wyższą przełęcz, Cordova Pass o wysokości 11400 stóp, czyli 3474m.npm. Według znaków to tylko sześć mil i trochę ponad 400m przewyższenia. Droga co prawda szutrowa, ale wcale mnie to nie odstrasza. Szuterek czasami nawet lubię bardziej niż asfalty. Na przełęczy Cordova zameldowałem się o 10:30. Przełęcz znajduje się na zboczu szczytu Spanish Peak, który jest czwartą najwyższą górą w Colorado. Z przełęczy prowadzi na niego ścieżka trail’owa. Jest tu również kibelek i mały płatny camping. Podjeżdżając na Cordovę poczułem większe zmęczenie i lekkie pieczenie w mięśniach. Mój zmęczony codzienną jazda organizm chyba nie był gotowy na taką wysokość. Mimo to lubię ten stan, kiedy organizm się aklimatyzuje. Lekka zadyszka, mroczki przed oczami i zabawne zawroty głowy to jednak wszystko co mi się przydarza. Na zjeździe zaczęły się kłopoty. Złapałem flaka, a raczej trzy. W przednim i tylnym kole pomału zaczęło schodzić powietrze. Na tył założyłem nową dętkę, przednią załatałem i ruszyłem dalej, po kilku kilometrach znów flak. Okazało się że dwie małe dziurki były z przodu. Teraz już miałem nadzieję, że kłopotów z ogumieniem nie będzie. Dętek już nie mam, a łatka została tylko jedna. Trochę poszalałem na kamienisto-szutrowej drodze i oto efekty. Frajdę za to miałem sporą, zawsze większa zabawa jest na nieasfaltowych nawierzchniach, a i ponownie mogłem przećwiczyć szybką zmianę dziurawej gumy. Z sakwami, przyczepką i bagażnikiem to wcale nie idzie tak szybko jak na „pustym” rowerze. O 11:30 miałem na liczniku tylko 36km, ale przez sobą zjazd aż to autostrady na 1900m. Prawie dwie godziny w dół, a potem lekko w dół z wiatrem i prędkością ponad 30km/h i już przed 14:00 kilometrarz oraz średnia prędkość wróciły do normy. Ponownie nie byłem pewien czy mogę jechać autostradą międzystanową w stronę Pueblo i Colorado Springs. Jak się okazało znak na wjeździe na superhighway zakazywał tylko poruszania się pieszo pod drodze I25. Bez obaw ruszyłem więc dobrze już znanym szerokim pasem awaryjnym oddzielonym tarką. Po drodze widoki na góry były tak urzekające, że nie przeszkadzały mi nawet przejeżdżające ciężarówki. Z prawej strony miałem prawie płaski teren, a z lewej jakby równo oddzielone od siebie wysokie bryły trzytysięczników. Nocleg planowałem zrobić w „rest area” obok miasteczka Colorado City, jednak widoczny zakaz campingowania, zbyt duży ruch i prysznic spowodowany przez spryskiwacze trawników skierowały moją uwagę na pole namiotowe na przeciwko drogi. Jak się okazało cena za rozbicie mojego małego namiotu na około 10 godzin to 23 dolary plus 1.50 za prysznic. Ładnie podziękowałem, zjechałem w drogę obok, przejechałem jakieś 300m w głąb pola i rozbiłem się za darmo. Do Colorado Springs 110km. W CS dzień, może dwa odpoczynku.

23.05.2013 – 130km – Colorado City – Colorado Springs
Noc dużo cieplejsza od poprzedniej. Poranek pochmurny, przynajmniej odpocznę od słońca. Praktycznie przez całą 100 kilometrową trasę do Colo Springs pomagał mi wiatr który podmuchiwał co jakiś czas z tyłu. Do Colorado Springs dojechałem w okolicach 14:00. Tutaj czekała na mnie Kasia która zaprosiła mnie do CO Springs jeszcze przez początkiem wyprawy. Kasia, tak jak i ja pochodzi z Jeleniej Góry, mieszka tu i pracuje jednak od jakiegoś czasu, promując jednocześnie piłkę ręczną w USA. Dzięki temu mogłem odwiedzić treningowe centrum olimpijskie w Colorado Springs, zjeść obiad razem ze sportowcami, a także udało mi się poznać polskiego mistrza olimpijskiego w podnoszeniu ciężarów Pana Zygmunta Smalcerza, z którym zrobiłem zdjęcie, oczywiście pod polską flagą. Najbliższe kilka dni spędzę jednak w Woodland Park u znajomego Kasi, Pana Jacka i jego rodziny.

24-25.05.2013 Odpoczynek
Dwa dni robienia niczego. Co prawda miałem nie dotykać roweru, ale mały serwis musiałem zrobić. Jak już powymieniałem dętki na nowe i przesmarowałem napęd to korzystając z pogody, górskiego klimatu i pięknych okolic zrobiłem sobie krótką wycieczkę na lekko po Woodland Park. Zarówno z pięknego, dużego domu, w którym odpoczywam, tak z całych okolic WP w oczy rzuca się zdecydowanie wywyższająca się góra z ośnieżonym szczytem. To Pikes Peak, mój następny cel. Jest to jeden z 54 szczytów w Colorado powyżej 14.000 stóp na który prowadzi droga typu Highway – najwyższa w USA. Drugiego dnia odpoczynku Daniel, syn Jacka zabrał mnie na krótki spacer po Red Rocks czyli czerwonych skałach niedaleko WP. Skałki trochę podobne do tych w Rudawach Janowickich jednak bardziej skupione koło siebie i kolor nie ten. Pomiędzy niektórymi skałkami można spacerować wąskimi korytarzami i szczelinami lub wejść wyżej na wierzchołki i podziwiać rozległe widoki.

26.06.2013 – 102km, 2500m w górę, Pikes Peak
Po dwóch dniach odpoczynku przyszła pora na wysiłek. Pikes Peak to najwyższa droga typu Highway w USA, a jej wysokość to dokładnie 14115 stóp czyli 4302m.npm. Na początek czekał mnie krótki zjazd do Cascade skąd zaczyna się podjazd na PP. Na szczyt prowadzi płatna droga (aż 12USD za osobę) o długości 18mil i przewyższeniu ponad 2000m w górę. Średnie nachylenie na całym odcinku to około 6% a maksymalne 13-14%. Droga jest zamykana na noc, nie wolno również campingować w jej okolicach. Na trasie znajdują się za to dwa miejsca na piknik z toaletami oraz wodą. Wzdłuż drogi jest także wiele zatoczek i punktów widokowych przy których można bezpiecznie się zatrzymać i pstrykać fotki. Dla kierowców w zależności od odcinka prędkość ograniczona jest od 10 do 30m/h. Pierwsze kilka mil nie jest zbyt stromych, a w okolicach jeziora Cristal jest nawet dosyć płasko i raz w dół. Cała zabawa zaczyna się wyżej, na serpentynach, gdzie nachylenie jest dużo większe, co wymaga oczywiście większego wysiłku. Od wysokości około 3800m zrobiło się chłodniej, wzmógł się wiatr, a krajobraz wzdłuż drogi wzbogacił się o białe śniegowe łaty. Do szczytu dojechałem chwilę po 15:00, zmęczony ale szczęśliwy. Już dawno podjazd nie zmęczył mnie tak bardzo jak tu. Może jeszcze nie jestem gotowy na tak długie i wysokie podjazdy, moja aklimatyzacja i zmiana z płaskich etapów na wysokogórskie wymaga ode mnie większej cierpliwości. Na szczycie Pikes Peak znajduje się końcowa stacja kolejki zębatej – najwyższej na świecie oraz schronisko a raczej sklep z pamiątkami i restauracja. Mnie najbardziej interesowała jednak tablica z nazwą szczytu i wysokością a do tej ustawiła się spora kolejka. Nie pamiętam żebym aż tak długo musiał czekać w kolejce na możliwość zrobienia jednego szybkiego zdjęcia na szczycie góry. Być może wybrałem zły dzień na zdobywanie PP. Amerykanie mają bowiem przedłużony weekend, w poniedziałek mają święto Memorial Day, więc zapewne to efekt zwiększonego zainteresowania szczytem. Podjeżdżając widziałem wiele samochodów nawet z dalszych stanów jak California czy New York. Po szybkim zdjęciu, założyłem na siebie dodatkową kurtkę i po godzinie byłem już przy dolnej bramie, gdzie musiałem rozebrać się do koszulki i spodenek. Temperatura na dole była wyższa na pewno o około 20st.C. Na około 1/3 zjazdu samochody muszą się zatrzymać na kontrolę temperatury hamulców. Jeśli jest ona za wysoka kierowcy muszą zjechać na parking i poczekać na właściwą temperaturę klocków i tarcz. Moich rowerowych hamulców nikt sprawdzać nie chciał więc mogłem jechać dalej. Od miasteczka Cascade do Woodland Park, gdzie tymczasowo się zatrzymałem jest jeszcze jakieś 15km i 350m w górę. Po niecałych dwóch godzinach prysznic, kolacja i spanko w łóżeczku. Pikes Peak zmęczył mnie mocno ale warto było zobaczyć te wspaniałe widoki dookoła. Na wschodzie prawie płaskie tereny, a na zachodzie wysokie, wciąż ośnieżone szczyty Colorado.

27-28.05.2013 Odpoczynku ciąg dalszy…
Wczorajszy wjazd na Pikes Peak na tyle mnie zmęczył, że rano nie miałem ani ochoty, ani siły zwlec się z łóżka, a ponieważ mam luksusowe warunki do tego, aby odpoczywać i relaksować się to, dwa dni więcej nic nie robienia w żaden sposób nie zmieni dalszej części wyprawy. Do odpoczynku skłania także fakt, że dzisiejszy dzień to dla amerykanów święto Memorial Day. Mając taką świetną bazę w górach lepiej odpoczywać przed maratonem przełęczy. Swoją drogą pobyt przez kilka dni na wysokości 2600m to świetna aklimatyzacja w dodatku, że jeden z tych dni poświęcony być na wjazd na Pikes Peak 4300m.

29.05.2013 – 123km – Woodland Park – Johnson Village
W sumie po pięciu dniach spędzonych u Jacka i jego rodziny przyszła pora na kolejny etap podróży. Rano śniadanie, potem wspólne zdjęcia, pożegnanie i dalej w trasę. Zaplanowałem dojechać do miasta Buena Vista około 120km dalej po drodze zdobywając trzy wysokie przełęcze. Plan się udał mimo, że przez cały dzień mocno wiało z przodu skutecznie spowalniając jazdę. Ute Pass, Wilkerson Pass oraz Trout Creek Pass zdobyte. Oczywiście ta ostatnia była najtrudniejsza, końcowe dwa kilometry o nachyleniu 8-10%. Między przełęczami było w sumie bardzo płasko, a przez cały dzień utrzymywałem się między 2400 a 2800m.npm. W Lake George zaraz za Ute Pass przy drodze natrafiłem na zabytkowy domek z XIX wieku, otwarty i udostępniony do zwiedzania. Prawdziwa podróż w czasie. Wszystkie meble, kuchnia, ubrania, a nawet części biżuterii sprzed dwóch wieków do obejrzenia. Szkoda, że nie znalazłem tego domku pod wieczór. Spanie w takim miejscu byłoby nie lada przygodą. W międzyczasie wjechałem w opad deszczu że śniegiem, chmurę widziałem już kilkanaście kilometrów przede mną, więc zdążyłem się odpowiednio przygotować. Tymczasem namiot rozbiłem przez miastem Buena Vista w strefie rekreacyjnej. Toaleta, wiata, pod którą rozbiłem namiot i widok na dolinę rzeki Arkansas. Trochę wieje i trzęsie namiotem, ale zjechałem na wysokość 2300m więc może nie będzie tak zimno w nocy.

30.05.2013 – 108km – Johnson Village – Salida
Dzień pełen przygód i takie lubię. W nocy wiało dość mocno, ale wyspać się udało. Poranek nawet niezbyt chłodny, po 6:00 aż 8st.C na wysokości 2400m. Szybko zabrałem się do roboty. Czekała na mnie przełęcz Cottonwood Pass o wysokości prawie 3700m.npm, do której miałem 40km. W mieście Buena Vista zakupy w markecie i atak w górę. Długo przyjemnością z jazdy się nie nacieszyłem. Silny wiatr przeszkadzał jak tylko mógł od samego początku podjazdu aż do przełęczy. Zamiast swoje 8-14km/h pod górę, jechałem nawet 4-5km/h do tego odpoczywając co jakiś czas. Podczas jednego z postojów wiatr powiał tak mocno, że przewróciłem się razem z rowerem. Na szczęście nic się nie stało. Do przełęczy dojechałem po 13:00, a powinienem co najmniej 2h wcześniej. Na Cottonwood Pass warunki zimowe. Kilka stopni, silny wiatr i biało dookoła. Na dużo wyższym Pikes Peak było ciepłej i mniej śniegu niż tu. Zrobiłem kilka ekspresowych fotek i zacząłem zjazd. Przydały się zimowe rękawice. Poniżej przełęczy na zakręcie 180stopni chciałem sobie zrobić zdjęcie. Ledwo co postawiłem rower na nóżce, wiatr w jednej chwili położył go na ziemi. Podnosząc ciężki rower wszystko wysypało mi się z torby na kierownicy. Najgorsze, że kieszonka w której trzymam najważniejsze rzeczy była otwarta. Paszport, ubezpieczenie i banknoty i inne papiery zaczęły fruwać wokół roweru. Nie wiedziałem co mam łapać jako pierwsze. Paszport się przesuwał w jedną stronę, banknoty latały dookoła jak w małym tornado, a inne lekkie rzeczy przesuwały się w różne inne kierunki. Na szczęście większość udało się szybko złapać, resztę pozbierać wiec raczej jestem pewien , że nic ważnego nie straciłem. Zjeżdżając dalej nie mogłem się zbytnio rozpędzać, ponieważ wiatr kręcił raz z tyłu, raz z boku. Silne powiewy mocno bujały rowerem. Ponownie do Buena Vista zjechałem po godzinie. Ponowne zakupy i już w wiatrem z tyłu na południe w stronę miasta Salida. Kilka kilometrów przed nim zatrzymał się facet, właściciel sklepu rowerowego w miasteczku oferując mi podwiezienie i serwis roweru. Nie wiem czemu na podwiezienie się zgodziłem, chociaż do miasta było już naprawdę blisko. Serwisu nie potrzebowałem mimo, że rower ma już ponad 5100 przejechanych kilometrów. Wszystko z nim ok, a najbliższą wymianę napędu i innych części planuję dopiero w Denver. Zwiedziłem sklep, zrobiłem zdjęcie z właścicielem i po kilku dniach przerwy zasiadłem przy kawie i WiFi w FF. Nie minęło kilka minut jak zaczepiła mnie pewna kobieta oferując posiłek. Nie miałem ochoty na nic fastfoodowego, więc grzecznie podziękowałem. Kolejne kilka minut potem zagadnął facet imieniem Courtney. Zaproponował prysznic i łóżko. Oczywiście zgodziłem się od razu. Takie szczęście nie trafia się zbyt często. A w miasteczku Salida w Colorado mieszkają chyba najmilsi ludzie w całym USA. Chwilę potem byłem już po prysznicu i zajadałem się chrupiącą pizzą z orzeszkami. Kolejną godzinę spędziłem na rozmowie z Courtney’em i udałem się na odpoczynek. Courtney czasami zaprasza do siebie podróżników poprzez portal Couchsurfing, do którego ja jakoś nie mam szczęścia. Jutro atak na kolejne dwie przełęcze. Oby tylko mniej wiało.