USA, 1-15.06.2013

1.06.2013 – 124km – Saguache – Gunnison
Ponownie niezły wynik kilometrarzowy. Zastanawiam się, kiedy będę tak zmęczony lub spotka mnie tyle przeciwności, że nie uda mi się wykręcić setki. Dzień łatwiejszy niż wczoraj, tylko jedną wspinaczka na przełęcz North Pass i przewyższenie 700m w górę. Wiatr jakby słabszy, ale bardziej przeszkadzał w dół niż na podjeździe. W przełęczy do miasta Gunnison musiałem się trochę napracować, zamiast cieszyć szybkim zjazdem. Samo miasteczko wygląda prawie jak z dzikiego zachodu, gdyby nie motele i fastfoody. Parterowe budynki wyglądem przypominają typowe dziewiętnastowieczne budowle westernowe. Nocleg za Gunnison na idealnym miejscu na darmowy kemping, w którym kempingować nie wolno. Recreation area z ławeczkami, toaletą i rampą na łodzie do pływania na rzece Gunnison. Trochę ostatnio pozmieniałem plany i trasę wywróciłem do góry nogami. Zastanawiam się, czy nie zmienić planów, co do dalszych głównych celów wyprawy. W końcu wjechałem w Góry Skaliste i wcale nie chce stąd wyjeżdżać. Chodziło mi nawet po głowie zdobycie wszystkich przełęczy drogowych w Colorado, ale jednak to zbyt ambitny plan. Za dużo tego. Skupie się tylko na najważniejszych i najwyższych.

2.06.2013 – 127km, 2300m w górę – Gunnison – Campground
Pierwszy przymrozek pod namiotem w USA. -1st.C rano. Sporo na siebie założyłem i 6:30 ruszyłem w trasę. Było zimno, ale prawie nie wiało. Nie pierwszy raz Góry Skaliste zaskakują mnie swoją różnorodnością. Tak było i dziś. Przyzwyczajony do długich i niezbyt stromych podjazdów byłem pewien, że z Gunnison do Lake City będę miał cały czas lekko pod górkę. Tymczasem, były dwa spore podjazdy i dwa zjazdy. Nie wiem czemu nie nazwali tych punktów w żaden sposób. Koło południa zrobiło się tak gorąco, że znów musiałem użyć filtra do wody. Wypiłem prawie litr wody ze strumienia o dziwnym kolorze. Przynajmniej uniknąłem odwodnienia i osłabienia. Do Lake City dojechałem po 14:00. Kilka stawów, dwa małe sklepy, kabiny i campingi. Ot i całe miasteczko. W sklepie, gdzie zrobiłem zakupy, sprzedawca o imieniu Pete zapytał, gdzie jadę i powiedział, że jestem pierwszym podróżnikiem rowerowymi w tym roku przejeżdżającym przez Lake City. Widział także, że nad przyczepką trzepocze polska flaga. Z tej okazji dostałem trzy banany gratis. Do pierwszej przełęczy z Lake City miałem 15km i sporo przewyższenia. Nachylenie na większości trasy 8-11% dało mi w kość. Musiałem się spieszyć, ponieważ zachmurzyło się i straszyło deszczem. Trochę popadało i posypało tuż przed przełęczą. Po 17:30 pierwsza Slumgullion Pass i pół godziny później niższa Spring Creek Pass zostały zdobyte. Muszę się trochę poskarżyć na stan drogi. Poprzeczne pęknięcia co dwa, trzy metry na większości drogi 149 nieźle mnie wytrzęsły. Nocleg na Campground na 3000m.npm. Woda, toaleta, śmietnik i łapy niedźwiedzi wokół niego. Na tej wysokości mrozik rano pewnie będzie spory…

3.06.2013 – 161km – Campground – Pagosa Springs
Szalony dzień. Rano może i nie było tak zimno, ale z ciepłego śpiworka wylazłem dopiero po 7:00. Wiedziałem, że czeka mnie dłuższy zjazd, a do następnej przełęczy 110km, więc powinienem zdążyć wjechać na nią. Do miasteczka Creede było w większości w dół. Samo miasteczko niezwykłe urokliwe. Odnowione, kolorowe w większości jedno piętrowe budynki na głównej ulicy przyciągają wzrok. Na poranną kawę i WiFi wszedłem do jednej z wielu kawiarni w miasteczku. Akurat trafiłem na urządzoną w stylu strażacko-ratowniczym The Old Firehouse. Kawa i dwie dolewki 1.61 dolara. Nawet nie drogo, a klimat o wiele lepszy niż w fastfoodach. Z Creede do następnego miasteczka South Fork miałem 36km i dalej lekko w górki. O 13:00 miałem już 80km i tylko 26 do przełęczy Wolf Creek Pass o wysokości 3300m.npm. Na przełęczy zameldowałem się po prawie trzech godzinach. Po drodze przejechałem przez niewielki tunel, pierwszy na mojej trasie od początku wyprawy. Podobnie jak wczoraj na chwilę się zachmurzyło i trochę popadało. Na przełęczy lekko się zawiodłem z powodu braku tablicy z nazwą i wysokością przełęczy. Sama przełęcz w stylu im wyżej, tym trudniej – końcówka 9-11% z obu stron. Podczas zjazdu z Wolf Creek Pass kilka razy musiałem się zatrzymać i zrobić fotkę. Najpierw piękną panoramą z wijącą się niżej drogą, potem kolejna panorama z fantastycznymi skałami, a na koniec wysoki wodospad spadający niedaleko drogi. Swoją drogą to jeden z niewielu dni kiedy większość trasy miałem z górki. Z 3000m zjechałem na 2400, potem wspinaczka na 3300 i na koniec zjazd na 2200m z całodziennym przewyższeniem 1330m w górę i średnią 17.1km/h. Sto mil i wysoka przełęcz jednego dnia nie trafia się zbyt często. Jechało mi się nieźle, więc postanowiłem dojechać do miasta Pagosa Springs, zrobić zakupy i za nim znaleźć nocleg. Do miasta dojechałem, przejechałem prawie całe i sklepu nie znalazłem. Głodny i spragniony zatrzymałem się w drivefoodzie. Chwilę potem już za miastem „wyrosło” przede mną centrum handlowe z marketami i fastfoodami. Za trzy dolary w bilonie znalezione na drodze przez ostatnie kilka dni kupiłem izotonika, ciastka i orzeszki. Zaczęło się już ściemniać, więc na nocleg zdecydowałem się w małym zagajniku na ziemi wystawionej na sprzedaż.

4.06.2013 – Pagosa Springs – Durango – 101km
Od rana po głowie chodził mi plan szybkiego dojechania do Durango i odpoczywania przez resztę dnia ze spaniem w motelu. Ponieważ dobrego planu warto się trzymać, tak też uczyniłem. Jedynym miejscem, koło którego zatrzymałem się na dłuższą chwilę, była charakterystyczna skała Chimney Rock, którą ofotografowałem. Do Durango dojechałem po 12:00, na necie znalazłem tani motel, szybkie zakupy i błogie lenistwo przez resztę dnia. Było dla mnie tak wcześnie na nic nie robienie, że wyjechałem jeszcze na lekko na zwiedzanie miasta. Durango to przecież kolebka kolarstwa górskiego. Tutaj odbyły się pierwsze oficjalne zawody (UCI) w Downhillu w 1990 roku. Podczas zwiedzania spotkałem ciekawego człowieka, który od ponad dwóch lat przemierza stany na rowerze. A rower na ramie wynalazcy 29er’a Gary Fisher’a który mieszka w okolicach Boulder w Colorado. Spotkanie z takim człowiekiem daje do myślenia i refleksją nad własną drogą.

5.06.2013 – 115km – Durango – Ouray
Jak się wstaje przed ósmą i rusza w trasę przed dziewiątą to nic dziwnego, że o 18:00 dopiero pęka 100km. Nie to jednak jest najważniejsze. Ważne, że udało się zdobyć trzy przełęcze powyżej 3000m. Rano zakładałem, że wjadę na dwie, więc znów jestem do przodu. Nie chcę zapeszać, ale jak na razie wszystko idzie idealnie. Nawet w Colorado w górach pogoda dopisuje i mogę robić więcej niż zakładałem. Zaraz po wyjechaniu z Durango mijała mnie kolejka wąskotorowa do Silverton, do którego akurat zmierzałem. Kolejka jest jedną w większych atrakcji miasta poza oczywiście trasami MTB dookoła. Parę kilometrów dalej czekała mnie kolejna atrakcja. Gorące źródło tuż przy drodze. Ciekawa forma skalna, z której wypływała ciepła woda. Tutaj spotkałem pewne rodzeństwo, które wybrało się na wyprawę po Colorado. Mijaliśmy się co jakiś czas aż do drugiej przełęczy. Pierwsza Coal Bank Pass poszła gładko, chociaż przewyższenie z Durango wynosiło ponad 1300m w górę. Krótki zjazd i ponowna wspinaczka na wyższą Molan Pass, z której można podziwiać odległe szczyty. Zjazd z przełęczy Molan jak i z trzeciej dzisiejszej zdobyczy Red Mountain Pass należy do dosyć ekscytujących. Trzeba uważać, aby na wąskiej drodze nie zjechać w kilkuset metrową skarpę. Prawie jak drogi śmierci w Indiach czy Boliwii. W górniczym miasteczku Silverton zrobiłem małe zakupy, szaleć nie za bardzo było jak ze względu na wysokie ceny. Do ostatniej, trzeciej przełęczy miałem 16km i ponad 500m w górę. Mimo, że to najwyższa z dzisiejszych przełęczy, a w nogach miałem już ponad 80km nawet szybko się z nią uporałem. Po 18:00 robiłem już zdjęcie przy kamieniu z napisem Red Mountain Pass, tablicę chyba ktoś sobie zabrał… Zjazd do miasta Ouray prowadzi historyczną drogą Milion Dollar, która powstała już pod koniec dziewiętnastego wieku. Budowa drogi, szczególnie powyżej miasteczka, była niełatwa i niebezpieczna. W wąskim i wysokim skalistym kanionie często dochodziło do wypadków. Górna część drogi to piękne widoki na czerwone skały oraz ruiny kopalń, dolna część to wąska i niebezpieczna droga dla kierowców o mocniejszych nerwach. Szczególnie kierowcy ciężarówek mają niełatwe zadanie jadąc tą drogą. Nocleg kilometr od miasteczka Ouray obok bocznej drogi prowadzącej w las.

6.06.2013 – Ouray – Naturita – 136km
Wczoraj wieczorem planując trasę palcem po mapie i GPS na kolejne dni zdecydowałem, że na chwilę wjadę do Utah. Znajduje się tam jedna z największych atrakcji skalnych USA. Park Narodowy Arches, czyli okien skalnych lub jak mówią tutaj Natural Bridges. Park znajduje się niedaleko od granicy z Colorado, więc nie będę musiał się tutaj wracać ponownie podczas drugiej pętli po Utah za kilka miesięcy. Poza tym odpocznę trochę od wysokich przełęczy i podjazdów. Park znajduje się na wysokości około 1250m, więc czeka mnie odmiana w postaci kilku upalnych dni co odczułem już dziś, gdy tylko zjechałem poniżej 2000m.npm. Rano w miasteczku Ouray w restauracji wypiłem kawkę i zjadłem cynamonowego bajgla. Potem szybki zjazd do Ridgway, zakupy w dyskoncie za wszystko po dolarze i 600m w górę na stosunkowo niską przełęcz Dallas Divide Pass, 2700m. Na przełęczy czekał organizator wycieczki rowerowej po Colorado, której uczestnicy w liczbie ponad 20 osób mieli za zadanie przejechać w tydzień z Norwood do Durango. Mi to zajęło dwa dni, ale uczestnicy wycieczki w znacznie bardziej zaawansowanym wieku ode mnie więc szacunek się należy. Do Norwood droga wiodła kanionem San Juan wzdłuż rzeki o tej samej nazwie. Malownicze czerwone skały są gęsto rozsiane po okolicach. W Norwood zatrzymałem się w ciekawej knajpce. Saloon, bar, restauracja, biblioteka, dyskoteka i nie wiadomo co jeszcze w jednym miejscu. Pomysłowo urządzony lokal oczywiście z WiFi i zimnymi napojami. Mrożonej herbaty z lodem wypiłem na miejscu ponad dwa litry. Przy okazji odpocząłem od upału w godzinach jego szczytu. A że zdarzyłem zgłodnieć kobieta za ladą zaproponowała mi zupę rybną. Powiem szczerze, że nigdy takiej nie jadłem, owszem ryby lubię, ale dlaczego w zupie. W niewielkim naczyniu dostałem porcję zupy oraz dwie grzanki. Nawet dobre i ryb sporo, znaczy filetów. Posiedziałem, odpocząłem i ruszyłem dalej. Aby dojechać do Parku Arches w dwa dni muszę wykręcić po około 130km. Dziś się udało z małą nawiązką. Jutro aby doczołgać się do miasta Moab, z którego już niedaleko do skalnych okien. Z racji upału jutro wstaję wcześnie. Do południa chce dojechać do Moab. 110km i 600m w dół. Powinno się udać. Nocleg 15km za miasteczkiem Naturita i jakieś 40km od granicy stanu z Utah przepisowe 200 stóp od drogi.

7.06.2013 – Naturita – Moab – 124km
Noc bardzo spokojna, ciepła i gwieździsta. Nie słyszałem żadnego przejeżdżającego samochodu. Wstałem po 6:00 i z chęcią ruszyłem w trasę mając w perspektywie szybki dojazd do Moab i odpoczynek w FF przy WiFi i zimnym napoju lub lodach. Moje plany legły w gruzach już po kilkunastu kilometrach, kiedy to z doliny Paradox czekał mnie podjazd na prawie 2000m. Nastawiony głównie na zjazd ciężko było się zmusić do nieplanowanego wysiłku w upale. Tylko do około 9:00 było w miarę przyjemne, potem już tylko gorąco. Z podjazdem uporałem się w niecałą godzinę, szczęśliwy podziwiałem czerwone skały podczas zjazdu w kolejnym kanionie. Tyle, że zjazdu za dużo nie było a na liczniku wysokość znów zaczęła rosnąć. Drugi nieplanowany podjazd już nie był taki krótki i szybki. Okazało się, że musiałem zjechać aż na 2300m do wioski Old La Sal. Widoki – nie powiem – piękne, ale sił zaczynało brakować z każdym kolejnym kilometrem, a upał wydawał się coraz większy. Na szczęście, tuż przy końcu podjazdu natrafiłem na studnię z zimną wodą, którą mogłem się ochłodzić. W Old La Sal byłem po 12:00 mając przejechane 60km po drodze wjeżdżając do szesnastego stanu w trakcie podróży – Utah. Do Moab wciąż 50km, ale już w większości w dół za to pod mocniejszy wiatr. Krajobraz zmienił się w jednej chwili zaraz po wjeździe na drogę 191. Nagle wjechałem w dolinę pełną ogromnych czerwonych wręcz ceglastych skał pewnie typowych dla tego stanu. Około 20km przed Moab natrafiłem na małą atrakcję. „Dziurę w skale” oraz ZOO. Dla chwili odpoczynku zrobiłem tylko parę zdjęć z zewnątrz o ruszyłem dalej. Po 16:00 udało się dojechać do Moab, gdzie oczywiście od razu zajechałem do FF na uzupełnienie płynów. Niestety nie było niebieskiego izotonika. Zadowoliłem się napojem z dodatkiem soku pomarańczowego. Ponad dwa litry zaspokoiło moje pragnienie. Po 19:00 wyjechałem ponownie, tym razem na zakupy i jak najbliżej wjazdu do Parku Arches. Tak się złożyło, że dojechałem aż do bramy wjazdowej parku i poboru opłat. Opłata za wjazd jest jednak pobierana tylko w godzinach roboczych, pod wieczór i wczesnym rankiem można wjechać za free… 5USD do przodu. Na nocleg wybrałem sobie ławeczkę z tyłu budynku Visitor Center. Do dyspozycji woda pitna oraz toaleta. Do około 23:00 auta co jakiś czas zjeżdżały z parku, potem już niczym nie zakłócona cisza do rana.

8.06.2013 – Arches National Park – 62km
Noc bardzo ciepła, o 5:45 jeszcze przed wschodem słońca było już 20 st.C. przebrałem się w lekkie rowerowe ciuchy i ruszyłem w głąb parku łuków. Po kilku kilometrach prowadzących pod górę mogłem obserwować jak pierwsze promienie słoneczne oświetlają czerwone skały nadając im wręcz purpurowego koloru. Cel miałem tylko jeden na ten dzień- dojechać, a potem dojść do Delicate Arch. Pięknej skały w kształcie łuku, okna skalnego. Z parkingu do miejsca skąd rusza ścieżka trail’owa miałem tylko 15km, gdzie dojechałem już o 9:00. Po drodze oczywiście były inne fantastyczne skałki, ogromne ściany i pojedyncze wysokie ostańce, przy których nie wypadało się nie zatrzymać i nie zrobić zdjęcia. Wyobraźnia działa w takich miejscach. Niektóre skały przypominały głowy, inne stojące trumny czy kominy fabryk. Ciekawie wyglądała skała zwana Balance Rock. Ogromny głaz ułożony na wąskiej kolumnie. W każdym razie po 9:00 zostawiłem rower i musiałem szybko przypomnieć sobie jak się chodzi. Od prawie dwóch miesięcy przecież głównie tylko siedzę na siodełku i kręcę, a tu nagle aż dwugodzinny spacer po kamieniach. Zapomniałem tylko przebrać buty na normalniejsze do chodzenia. W SPD-kach też dałem radę, ale to jednak buty do jazdy, nie do skałkowych spacerów. Do Delicate Arch doszedłem po prawie godzinie. Pod łukiem znajdowało się kilkadziesiąt osób i każda chciała mieć zdjęcie w łuku, ją oczywiście też. Trochę się naczekałem zanim nadeszła moja kolej.

9.06.2013 – 153km – Moab – Fruita
Mimo zbiorowego spania w hostelowym pokoju, była cisza i rano obudziłem się wyspany. Po porannej kawie ruszyłem w drogę. Jeszcze dodatkowe zapasy wody na trasę i po paru kilometrach byłem już za Moab w kanionie rzeki Colorado. Rano szybko chciałem wykręcić sporo kilometrów by w największy upał schować się gdzieś w cieniu. Dolina rzeki Colorado na drodze 128 była jak przejazd przez wielki kanion, dolinę monumentów oraz inne ciekawe skalne atrakcje USA. Po prostu nie wypadało się nie zatrzymać i zrobić zdjęcia. Liczyłem, że po 70km w miasteczku Cisco uda mi się uzupełnić zapasy wody. Niestety, Cisco okazało się miastem widmo. W całości opuszczone, popadające w ruinę domy, wraki aut i camperów. W sumie, gdyby nie brak wody, dobre miejsce na nocleg. Za Cisco wjechałem na autostradę międzystanową I70. W USA można poruszać się niektórymi odcinkami dróg międzystanowych rowerem, kiedy nie ma żadnej innej drogi alternatywnej w pobliżu. Do kolejnego miasteczka miałem ponad 60km, droga w miarę prosta, wiatr nie przeszkadzał wiec trzymałem prędkość w okolicach 18-20km/h. W międzyczasie ponownie zawitałem w Colorado, ale nawet nie zatrzymałem się na zdjęcie przy tablicy. Na termometrze 43 stopnie, a słońce strasznie paliło z tyłu. W końcu, z braku wody zjechałem do wioski Mack przez miastem Friuta. Niestety, nie było tam ani sklepu, ani nawet stacji paliwa. O wodę poprosiłem więc mieszkańca koszącego trawnik. Wypiłem prawie od razu dwa bidony, ale pozwoliło mi to spokojnie dojechać do miasta Fruita ,gdzie już zaspokoiłem pragnienie w całości.

10.06.2013 – 130km – Fruita – Rifle
Poranek jak i cała noc znów bardzo ciepły. Wiedziałem, że znów czeka mnie ciężki upalny dzień. Teraz jadę na wschód, wiec rano słońce świeci z przodu, a popołudniu pali z tyłu. Jedyną zmiana na lepsze jest taka, że wiatr trochę pomaga wiejąc w plecy. Oczywiście już o wiele słabiej niż kiedy jechałem na zachód i z całą siłą wiał mi w twarz. Normalne, rowerzyście zawsze wiatr w oczy 😛 Popołudniu miałem mniej powodów do śmiechu. Wydawało mi się, a nawet byłem pewien, że słonko za mocno przygrzało i dostałem małego udaru słonecznego. Osłabienie, ból głowy i lekkie krwawienie z nosa najlepiej o tym świadczą. Dobrze, że kilka kilometrów dalej był FF i mogłem się schłodzić. Zimny „prysznic” w toalecie, lody i napój z lodem poprawiły sytuację. Posiedziałem tak godzinę, odpocząłem i ruszyłem dalej. 20km dalej już tylko prysznic i lody, a 40km dalej zimny napój. I tak dzień zakończyłem po 130 kilometrach w miasteczku Rifle na Rest Area. Spanie na stole piknikowym bez rozkładania namiotu, ale i tak mam dobrze bo rano szansa na kawę w FF i zakupy. Centrum handlowe kilometr od miejsca noclegu. Temperatury na kolejne dni już bardziej optymistyczne, no i jutro mam szansę na przełęcz powyżej 2700m.

11.06.2013 – 116km – Rifle – Palita
I w końcu wszystko wróciło do normy. Przełęcz zdobyta, temperatura niższa, a jazda przyjemniejsza, kiedy nie smaży jak na patelni przez cały dzień. Wstałem przed szóstą, spakowałem śpiwór i udałem się na kawkę i pancakes’y do FF. Założyłem sobie, że dojadę dziś tylko do przełęczy McClure Pass, a jutro do Aspen i może do jeziora Maroon. Przełęcz McClure nie znajduje się po drodze do Aspen, musiałem zjechać kawałek w bok (30km). Sam wjazd nie należy do trudnych tylko znów ten wiatr… Na przełęczy byłem po 18:00, 107km i 1300 metrach przewyższenia. Kilka zdjęć i zjazd w dół do upatrzonego wcześniej miejsca na rozbicie namiotu. A nocleg na wysokości 2300m.npm na starej zamkniętej dawno drodze. Rozbijając się przy okazji wystraszyłem kilka jeleniowatych.

12.06.2013 – 118km – Palita – Aspen
Poranek, jak na góry wysokie przystało, chłodny. Rano tylko 2st.C. Ostatnie upalne dni tak dały mi popalić, że przyjemny poranny chłodek i zimne ręce na zjeździe były naprawdę miłą odmianą. Na dole, w miasteczku Carbondale rozgrzałem się przy porannej kawie i ruszyłem na Aspen, do którego poprowadziła mnie droga rowerowa wybudowana na starej linii torów kolejowych. W Aspen znalazłem się po 14:00, odpocząłem godzinę i zdarzyłem wjechać jeszcze na wysokość 2900m do odpowiednika polskiego Morskiego Oka, jeziora Maroon Lake. Aspen to przecież zimowa stolica USA. Samo miasto nie zachwyca, połączenie typowej amerykańskiej zabudowy z odwzorowanymi na europejskich (alpejskich) motywach górskich budynków. Pięknie jest tylko czemu tak drogo? Nawet w markecie czy FF ceny dużo wyższe, a przecież Aspen wcale nie znajduje się aż tak wysoko, a do miasta prowadzi w większości dobra i szeroka droga. Jak by nie było nie mam gdzie spać. Znalezienie miejsca będzie dla mnie może nie wyzwaniem, ale na pewno niespodzianką.

13.06.2013 – 98km – Aspen – Twin Lakes
Wieczorem udałem się w górę drogi Castle Road z Aspen. Miejsce do spania znalazłem po paru kilometrach koło ścieżki trail. Rano planowałem dojechać do końca tej drogi, ale jak poczułem silny przedni wiatr to dałem sobie spokój z Castle Road. Nie jestem pewien, ale droga kończy się w okolicach 3000m.npm, więc miałbym tylko zaliczony podjazd, a nic fajnego tam nie zobaczył. Z 2500m.npm wróciłem do Aspen, zajechałem na kawę (przynajmniej kawa w tej samej cenie co zwykłe 1.08USD), a potem chwilę pokręciłem się po centrum i ruszyłem na Independence Pass. Wysoką przełęcz, do której miałem prawie 30km pod górkę. Pierwsze kilometry łagodne wzdłuż East Aspen Trail, po której Aspeńczycy biegają. Potem nieco bardziej ostro do 8-10% by następne kilometry znów były łatwe i prawie płaskie. Po drodze dwa razy lekko mnie zmoczyło, ale zaraz potem znów dość mocno grzało słońce. Końcówka podjazdu ponownie bardziej stroma i wietrzna. Na przełęczy zameldowałem się po 14:00. Independence Pass lub Hunter Pass ma wysokość 3687m. Po obu stronach przełęczy nie ma problemów z wodą. Pełno tu strumieni, a tak wysoko w górach można pić czystą wodę bez obaw. Większość przełęczy, które odwiedziłem w Colorado były raczej bardzo ubogie w wodę i czasami jej brakowało. Godzinę potem byłem już w osadzie Twin Lakes i chowałem się przed deszczem. Znów kilka minut deszczu i słońce. Poniżej Twin Lakes zjechałem zgodnie z oznaczeniami na South Elbert Trail, czyli drogę w kierunku Mount Elbert,najwyższej góry Colorado i całych Gór Skalistych. Z 2800 do 2900m asfalt, potem piaseczek dla aut 4×4 do około 3200m.npm. I właśnie do końca drogi dla samochodów udało mi się dojechać i częściowo dojść. Chwilami ponad 12% i grząski piasek uniemożliwiały jazdę obciążonym rowerem. Muszę przyznać, że jestem z siebie dumny, że nie zrezygnowałem z męczącego odcinka pod Mount Elbert. Kilka razy już miałem się wrócić i jechać na kolejną przełęcz. Po drodze musiałem też pokonać niewielki strumień. Spacer na boso był najlepszym rozwiązaniem. Nocleg na polance 5.2km w linii prostej od szczytu Mount Elbert i 1200m niżej. 200 metrów ode mnie kilka osób, które wjechały tu autem robi sobie BBQ, pewnie też jutro będą wchodzić na Elbert’a. Rano szybko wstaję i atakuję górę. Po południu może jeszcze uda się wjechać na małą przełęcz Tennessee.

14.06.2013 – Mount Elbert – Leadville – 42km
Wieczorem byłem tak zmęczony całym dniem, że nawet nie miałem siły pisać codziennej relacji. Zasnąłem jak tylko zawinąłem się w śpiworku i przyłożyłem głowę do poduszki. Po 23:00 obudził mnie deszcz. Musiałem wyjść na zewnątrz i założyć tropik. Rano znów było słonecznie i bezchmurnie. Po 6:00 leniwie zacząłem zwijać obóz. Do początku szlaku pieszego na górę Elbert zaczęły dojeżdżać kolejne auta z chętnymi na zdobycie góry. Spakowałem rzeczy, rower spiąłem z przyczepką i mając jedynie torbę na kierownicę z najważniejszymi rzeczami, jedzeniem i wodą ruszyłem w górę wąskiej ścieżki. Południowy szlak na Mount Elbert nie jest trudny pod względem technicznym, trochę trudności może sprawić kilka stromych odcinków nawet 50-60% oraz wysokość. Po drodze na szczyt można obserwować zmieniające się piętra roślinności oraz rozległą panoramę z dobrze widocznymi z góry trzema jeziorkami w tym bliźniaczymi Twin Lakes. Na szczyt prowadzi dobrze oznaczona i widoczna ścieżka. Od około 4000m drogę na szczyt urozmaicały płaty miękkiego śniegu, po których szło się całkiem dobrze. Na szczyt Mount Elbert, najwyższego pasma Sawatch, stanu Colorado oraz całych Gór Skalistych dostałem po około dwóch i pół godzinach marszu z kilkoma przystankami. Na szczycie spotkałem amerykanina, który wchodził krótszą, ale trudniejszą drogą północną. Zrobiliśmy sobie na wzajem po kilka zdjęć. Na wysokości ponad 4400m.npm jak to zwykle bywa było bardzo wietrzenie i dość chłodno. Nie udało mi się odnaleźć markera oznaczającego wysokość szczytu poza, którym na najwyższej górze w okolicach nie ma zupełnie nic. To dosyć ważny szczyt więc amerykanie mogliby przynajmniej postawić tablice z nazwą i wysokością szczytu. Zejście zajęło mi połowę mniej czasu niż wchodzenie i chwilę po 12:00 byłem już przy rowerze. Jakby nie było nie przyzwyczajony do chodzenia na dole już zaczynałem odczuwać skutki tego spaceru. Resztę dnia postanowiłem odpocząć w Leadville, miasteczku oddalonym o około 30km od Twin Lakes. Do Leadville dojechałem po ponad godzinie, na zegarze 15:00 więc czas na relaks dość długi. Szybko znalazłem najtańszy motel, potem szybkie zakupy, prysznic, pranie i reszta wieczoru poświęcona na odpoczynek przy lodach i serialu „Friends” w TV.

15.06.2013 – Leadville – Tennessee Pass – Shrine Pass – Fremont Pass – Leadville
Tak jak przewidywałem, następny dzień po wejściu na Mount Elbert nie będzie należał do najprzyjemniejszych. Już wstając z łóżka czułem bolące mięśnie dolnych partii ciała. Z chodzeniem miałem mały problem jednak, kiedy usiadłem na siodełku i zacząłem kręcić dyskomfortu prawie nie odczuwałem. Na pierwszą zaplanowaną dziś przełęcz Tennessee Pass wjechałem po godzinie jazdy z Leadville. To chyba najłatwiejsza z przełęczy w górach Skalistych. 16km i 400m przewyższenia przy minimalnym nachyleniu. Gładko poszło. Następny odcinek to zjazd do wioski Red Cliff i już o wiele trudniejsza droga do przełęczy Shrine Pass na wysokość 3380m. Droga na tym odcinku była zamknięta dla ruchu samochodowego, więc przez 20km mogłem cieszyć się hałasem wiatru i przepływających potoków. Cały odcinek drogi pomiędzy Red Cliff, a przełęczą Vail Pass jest szutrowy. Miła alternatywa dla asfaltu. Nawet z sakwami i na znacznie już wyjeżdżonych oponach udało mi się przejechać tę trasę bez problemu. Po drodze zauważyłem jedynie liczne ślady zwierząt oraz jednego rowerzystę pędzącego w przeciwną stronę. Wjazd na przełęcz Shrine zajęła mi ponad dwie godziny. To była druga. Trzecia przełęcz dzisiejszego dnia znów lajtowa. W sumie to tylko zjazd ze Shrine Pass i kilka kilometrów niżej jest się na Vail Pass, przez którą przebiega dobrze mi znana międzystanowa 70. Z Vail Pass czekał mnie kolejny zjazd do miasteczka Cooper Mountain sporego ośrodka narciarskiego. Jednak nie musiałem jechać I70, a drogą BikeWay poprowadzononą wzdłuż autostrady. Na tym odcinku widziałem jak do tej pory najwięcej rowerzystów, głównie kolarzy. Droga rowerowa pomiędzy dwoma pasami autostrady to całkiem ciekawe rozwiązanie, ale bardziej jako alternatywa dla ominięcia jazdy razem z pędzącymi samochodami niż cel rowerowej wycieczki. Cóż, amerykanie widać mają inne upodobania niż ja. Z Cooper do czwartej i ostatniej przełęczy Fremont Pass miałem 15km i niecałe 500m w pionie do góry. Jakby nie było już trochę podmęczony wjazd w dwie godziny z kilkoma odpoczynkami uznaje za niezły wynik. Sama przełęcz Fremont Pass leżąca na wysokości 3450m to chyba była chyba najbrzydszą na jakiej byłem za sprawą znajdującej się obok kopalni molibdenu Climax. Na wpół rozkopana góra, sporo maszyn i coś w rodzaju elektrowni skutecznie psuje górski klimat. Tu jednak ponownie uśmiechnęło się do mnie szczęście. Na przełęczy poprosiłem od zdjęcie stojącego niedaleko tablicy z nazwą przełęczy mężczyznę. Okazało się, że Rób wraz z żoną Kendrą również byli na kilku.wyprawach rowerowych, a ponieważ mieszkają w Leadville zaprosili mnie do siebie na noc. Rób zrobił mapkę Leadville i napisał adres. Zjechałem do miasta, zrobiłem zakupy i udałem się pod wskazane miejsce, gdzie na progu czekała na mnie sakwa z przyczepioną kartką z napisem „Welcome Damien”. Miły gest, prawda? W dodatku czekał na mnie prysznic, kolacja na ciepło oraz możliwość wyboru miejsca do spania. Zamiast spać grzecznie w ciepłym domu wybrałem starego kampera stojącego obok domu. Dom na kółkach z łóżkiem na piętrze.w środku. Zawsze to nowa przygoda i doświadczenie. W takim pojeździe jeszcze nie miałem możliwości spać.