Meksyk, 16-31.10.2013

16.10.2013 – Ixtlan – Tequila
Zmotywowany i ciekawy nowego miejsca z Ixtlan wyjechałem zanim jeszcze zrobiło się całkiem jasno. Policja znalazła mnie tuż przed wjazdem na autostradę. Trasa podobna do wczorajszej, kilka zjazdów, podjazdów, sporo zakrętów i niezłe widoki na doliny leżące nawet kilkaset metrów poniżej. Droga trochę przypominała mi trasę po Indiach. Już o 12:30 pojawiłem się w mieście Tequila. Tequila w stanie Jalisco to miasto partnerskie Jeleniej Góry, w której mieszkam. Już przed wjazdem do miasta liczne znaki w kształcie butelek przypominają o wyjątkowym znaczeniu tego miejsca. Tutaj bowiem od wielu wieków produkowany jest najbardziej znany meksykański alkohol. Tequila z Tequili i okolic wytwarzana jest z niebieskiej agawy. Miasteczko jest bardzo atrakcyjne turystycznie, można tu znaleźć naprawdę wiele interesujących miejsc zarówno związanych z produkcją Tequili, kulturą Indian czy śladami hiszpańskiej dominacji. W głównej, starej części miasta stoi najstarszy budynek w mieście z 1530 roku, który kiedyś pełnił rolę szpitala, a obecnie jest to niewielka kapliczka. Na przeciwko znajduje się największy kościół w mieście Jakuba Apostoła, w pobliżu którego mieszczą się dwa duże place. Obok jednego stoi budynek urzędu miasta do którego oczywiście zawitałem. Niestety, nikt nie mógł ze mną porozmawiać w innym języku niż hiszpański. Jedna osoba z informacji turystycznej pomogła mi znaleźć tani nocleg oraz zafundowała wycieczkę po destylarni tequili w centrum miasta. W całym mieście jest mnóstwo sklepików z tequilą, w których można kupić prawie wszystkie rodzaje tego alkoholu w różnych butelkach i drewnianych beczułkach. Jest też wiele pomników nawiązujących produkcji tequili. Lecz miasto Tequila ma jedną wadę – nawierzchnia w większej części to nierówne kamienie, po których rowerem jeździ się koszmarnie, szczególnie obciążonym. Na kolację Quesadillas – czyli tacos z serem – a nocleg w pięknym hotelu na głównej ulicy.

17.10.2013 – Tequila Volcano
Stało się! Długo oczekiwany jubileuszowy setny podjazd powyżej wysokości 2000m.npm podczas obecnej wyprawy zdobyty. Wulkan Tequila mierzący dokładnie 2920m leżący niedaleko miasta o tej samej nazwie. Podjazd bardzo niewygodny ze względu na kamienną nawierzchnię na całej trasie w górę. Nieźle mnie wytrzęsło zarówno pod górę jak i w dół. Nie obyło się również bez strat. Pękniętą szprycha, bardziej skrzywiona obręcz i dziurawa dętka. Z miasta na szczyt wulkanu prowadzi tylko jedna droga. Około 24km z przewyższeniem prawie dwóch kilometrów. Nachylenie powyżej 10% jest tylko na ostatnim kilometrze na większości trasy to około 4-6%. Kilka kilometrów przed szczytem znajduje się zamknięta brama z jak sądzę z informacją o zakazie wstępu. Nie przeszkodziło mi to jednak w jej pokonaniu i dojechaniu do samego wierzchołka, gdzie znajdują się same anteny, przekaźniki i nadajniki. Przez większość dnia mogłem odpocząć od zgiełku i hałasu, ponieważ z chwilą kiedy przeciąłem autostradę 15 do szczytu ani z powrotem nie spotkałem nikogo. Tylko ja, droga i las. Wystraszyłem kondora i upolowałem kolorowego konika polnego ogromnych rozmiarów. Gęsty wysoki las skutecznie zasłaniał widoki, a na szczyt był otulony chmurami, więc nie mogłem podziwiać okolic z góry. Zjazd był tylko nieznacznie szybszy niż wjazd. Prędkości do 10km/h, szybciej po kamiennych garbach jechać się nie dało. Po 16:00 byłem już na dole i po prysznicu udałem się do restauracji na obiad. W pięknej meksykańskiej knajpce zjadłem sałatkę z krewetek, enchiladę i wypiłem dwa niezłe piwa Hecho en Mexico. Po krótkim spacerze uliczkami Tequili udałem się do hotelu na zasłużony odpoczynek. Dzisiejszy dzień był pierwszym od wielu tygodni gdzie temperatura nie przekroczyła 30st.C !

18.10.2013 – Tequila – Guadalajara
Jeszcze rano byłem w mieście partnerskim Jeleniej Góry – Tequili, a po południu w mieście partnerskim Wrocławia – Guadalajarze. Nie sądziłem, że Dolny Śląsk ma aż tak silne powiązania z Meksykiem oddalonym przecież o wiele tysięcy kilometrów. Mam nadzieję, że współpraca pomiędzy miastami to coś więcej niż tylko wymiana herbów na stronach internetowych owych miast. Dziś przez cały dzień nie towarzyszył mi radiowóz, a część trasy do Guadalajary nie miała pobocza, więc musiałem bardzo uważać żeby żaden samochód we mnie nie uderzył. Meksykanie nie są tak ostrożni jak amerykanie, ale też nie jest tak tragicznie jak w Indiach. Rano jeszcze w hotelu zjadłem śniadanie i wypiłem kawę, potem załatałem dętkę i pożegnałem piękną Tequilę. Do Guadalajary, a raczej na jej obrzeża dojechałem po 14:00. Tutaj poznałem Jose oraz jego rodzinę, którzy przygarnęli mnie na noc. To mój pierwszy Warmshowers w Meksyku. Jerano pomógł mi w znalezieniu serwisu rowerowego, gdzie udało się dopasować obręcz, a Griselda nakarmiła mnie kilkoma specjałami kuchni meksykańskiej. Spróbowałem między innymi mole, czyli dania z fasoli z siedmioma różnymi rodzajami pieprzu, sok z guawy, a także bardzo przypominającą zupę pomidorową z brokułami i sokiem z limonki.

19.10.2013 – Guadalajara
Jak powiedział mi Jenaro Guadalajara należy do jednego z dwudziestu miast na Świecie, gdzie rowerem jeździ się najgorzej. Jest tu ogromny ruch uliczny, strasznie dziurawe drogi i nie kulturalni kierowcy, którzy nie liczą się z bezpieczeństwem cyklistów. Po śniadaniu Jenaro podwiózł mnie na motorze do sklepu rowerowego po odbiór koła. Za nową obręcz, przewinięcie i dętkę zapłaciłem 415 pesos, czyli jakieś 104 zł. Potem Janero wraz z synem i kilkoma chłopakami z drużyny kolarskiej towarzyszyli mi podczas zwiedzania miasta na rowerze. W kilka godzin w ścisłym centrum Guadalajary udało mi się zobaczyć kilka ciekawych miejsc. Janero wraz z ekipą pożegnali mnie przy katedrze w samym centrum miasta. Przez następną godzinę jeździłem zatłoczonymi uliczkami Guadalajary, a popołudniu zajechałem do Nicolasa. Nick ma ciekawe hobby, ponieważ „kolekcjonuje” turystów poprzez portal Couchsurfing, a ostatnio i Warmshowers. Jak się dowiedziałem Nick ugościł już 150 osób z 32 krajów. Ponieważ podróżników rowerowych zaprasza od niedawna byłem dopiero jego drugim gościem na rowerze a Nick moim drugim hostem w Meksyku. Nie lubię dużych miast, więc zwiedzanie Guadalajary zmęczyło mnie bardziej niż wjazd na wulkan Tequila.

20.10.2013 – Guadalajara – La Barca – 118km
Po śniadaniu i pożegnaniu z Nick’iem ponad godzinę i 20 kilometrów zajęło mi wyjechanie z Guadalajary. Znów zaczęły się pagóry i jazda raz w górę 14km/h a raz w dół 40km/h. Spodziewałem się, że kiedy wjadę na autostradę zaraz dołączy do mnie radiowóz jednak kilka z nich tylko minęło mnie. W mieście La Barca ponownie pomogli mi pracownicy ochrony cywilów kierując mnie do najtańszego hotelu za jedyne 100 pesos.

21.10.2013 – La Barca – Panindicuaro – 107km, 1300m w górę
Rano po wyjściu z hotelu poczułem lekki chłodek, tylko 12st.C. Słońce było schowane za chmurami, a najwyższą temperaturą były 24st.C. Dzień bardzo podobny do wczorajszego. Szybka setka do 14:00, potem spacer po małym miasteczku i odpoczynek w jedynym hotelu w Panindicuaro. Po drodze wdrapałem się dwa razy na wysokość powyżej 2000m.npm, ale wysokie podjazdy w Meksyku dopiero przede mną. Po raz kolejny wjechałem w drut i na poboczu autostrady musiałem łatać dętkę. Policja mijała mnie kilka razy, ale jakoś nie miała ochoty za mną jechać. Na kolację zestaw owoców za jakieś 7zł.

22.10.2013 – Panindicuaro – Zinapecuaro de Figureola – 112km, 1250m w górę
Gdyby nie wysokie wulkany i niektóre zwierzęta pomyślałbym, że jestem gdzieś w Europie, a nie w Meksyku. Ostatnie dwa dni szare, zachmurzone i chłodne. Zapewne jest to wina huraganu Reymond, który szaleje u wybrzeży Oceanu Spokojnego jakieś 300 km od miejsca, w którym się znajduję. Na 85 kilometrze trochę mnie zmoczył deszcz. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio na mnie padało. Przez cały dzień przeszkadzał też wiatr. Policja już chyba zupełnie o mnie zapomniała i dobrze, bo bez ogona jedzie mi się lepiej. Po 15:00 w przy autostradowej restauracji zjadłem obiad złożony z ryżu, kurczaka i warzyw. W restauracji zapytałem o tani motel i według wskazówek zjechałem z autostrady i kilometr dalej za 200 pesos zamiast pokoju dostałem apartament, a raczej pół domu z dwoma pokojami, kuchnią łazienką. Jedyne czego mi brakowało to WiFi. O 18:00 zaczęło lać i naprawdę mocno padało przez godzinę.

23.10.2013 – Zinapecuaro – Atlacomulco – 106km
Zimno, deszczowo, szaro, ponuro, jesiennie jak nie w Meksyku. Mam nadzieję, że to wina huraganu a nie pora deszczowa. Dziś w planach miałem wjazd na wulkan San Andres, ale pogoda szybko wybiła mi to z głowy. Po deszczu i niskiej temperaturze na wysokości 2000m półtora tysiąca metrów wyżej można się spodziewać śniegu i mrozu. Przyzwyczajony przez ostatnie kilka miesięcy do upałów przy czternastu stopniach popołudniu było mi zimno. Rano wjechałem na wysokość powyżej 2500m, a przed miastem Atlacomulco kolejne sto metrów wyżej. Do Atlacomulco wjechałem zupełnie przemoczony. W pierwszym hotelu w centrum za 200$ nie było miejsc, ale kawałek dalej udało mi się znaleźć nocleg za 140$. Po gorącym prysznicu potrzebowałem dwóch godzin w łóżku, aby się rozgrzać. Na kolację pół arbuza.

24.10.2013 – Atlacomulco – 0km, Dzień odpoczynku
Ponieważ poranek był bardzo podobny do wczorajszego, czyli zimny i mokry, a moje buty nie zdarzyły wyschnąć przez noc postanowiłem zrobić sobie leniwy dzień i odpocząć w Atlacomulco. Takie dni jak ten mijają jeszcze szybciej niż na rowerze. Z tego co pamiętam mój ostatni dzień bez roweru był w Las Vegas kilka tygodni wcześniej. Przed południem zrobiłem krótki spacer po centrum, potem obejrzałem film, mecz przez internet i dzień zleciał ekspresowo. Przesmarowałem jeszcze łańcuch po mokrym etapie i połatałem dziurawe dętki. Pod wieczór wyszedłem na jeszcze jeden spacer, pogoda się polepszyła a jutro ma być jeszcze lepiej. Z TV dowiedziałem się, że huragan odsuwa się na zachód w kierunku oceanu.

25.10.2013 – Atlacomulco – Volcano Nevado de Toluca – 98km, 1400m w górę
Po wyjściu z hotelu przeżyłem szok. Tylko 5st.C po wschodzie słońca przy bezchmurnym niebie. Szybko ubrałem na siebie kurtkę, rękawiczki z długimi palcami oraz chustę na głowę. Na pierwszej stacji paliw wypiłem gorącą kawę i zjadłem śniadanie. Do miasta Toluca miałem 60km, które pokonałem w niecałe trzy godziny z pomocą wiatru. Toluca podobnie jak Atlacomulco znajduje się na wysokości około 2600m.npm. Przejazd przez miasto zajął mi ponad godzinę. Już w centrum zaczął się delikatny podjazd pod górę, a za miastem robiło się coraz bardziej stromo. Z dołu dobrze widać szczyt wulkanu, który jest czwartym wierzchołkiem Meksyku. Do wioski Loma Atla było momentami nawet 10% nachylenia. W sumie dobrze, ponieważ szybko nabierałem wysokości. W restauracji zjadłem obiad w postaci pieczonego pstrąga z tortillą na ostro. Razem z piwem zapłaciłem jakieś 16zł. Z drogi numer 10 zjechałem według znaków na szutrowy odcinek prowadzący do szczytu. Zastanawiałem się, czy zdobyć go dziś czy jutro rano. Na wysokości 3700 metrów dojechałem do rozjazdu, w którym znajduje się kasa wstępu do parku narodowego oraz coś z rodzaju pola piknikowo- namiotowego. Postanowiłem zostać tu na noc, a rano dojechać do końca drogi w kraterze wulkanu, do którego mam tylko 16 kilometrów.

26.10.2013 – Volcano Nevado de Toluca – Xalatlaco – 98km
Noc tak jak się spodziewałem zimna. Ale jak się śpi w namiocie na wysokości 3700m to nie ma się co dziwić. Rano namiot i sakwy pokryte były grubą warstwą szronu, a temperatura według mojego licznika wynosiła -4st.C. Ze śpiwora wyszedłem dopiero, kiedy słońce zaczęło świecić na namiot szybko go odmrażając. Przed dziewiątą zaczęły się zjeżdżać samochody z turystami i rowerzyści, a o dziewiątej został otwarty sklepik, w którym się ogrzałem przy gorącej kawie. Przyczepkę i namiot zostawiłem w kasie parku i ruszyłem w górę. Pierwsze sześć kilometrów droga prowadziła lasem jednak najlepsza zabawa zaczęła się powyżej granicy lasu. W dole nad miastem Toluca unosiło się morze chmur, a ściany wulkanu Toluca były oświetlone promieniami słońca przy bezchmurnym niebie. W międzyczasie mijały mnie kolejne auta i autobusy, a ja po kolei wyprzedzałem rowerzystów, którzy wyjechali przede mną. Po kolejnych kilku kilometrach dojechałem do szlabanu, tylko do tego miejsca mogły dojeżdżać samochody. Dalej spotkać można tylko pieszych, biegaczy i rowerzystów. Ten odcinek jest najbardziej kamienisty, ale i tak nie najgorszy. Po kolejnych kilku kilometrach trawersujących zbocze wulkanu dojechałem do jego krateru, w którym znajdują się dwa jeziorka, większe Słońce i mniejsze Księżyc. Na końcu drogi przy znaku Laguna Del Sol na wysokości około 4210m.npm zrobiłem kilka zdjęć i zacząłem długi zjazd do miasta Toluca na 2600m. Trochę żałowałem, że nie mam drugich butów do chodzenia bo z pewnością wszedł bym na sam szczyt wulkanu, do którego miałem jakieś 500m w górę i tylko dwa kilometry. Wulkan Toluca to czwarty szczyt Meksyku. Dawno z góry nie miałem tak pięknych widoków, a sam krater to również miejsce wyjątkowe. Z wysokości 4200m zjechałem z powrotem do miasta Toluca na około 2600m i dalej do miasta Xalatlaco, w którym zostałem na noc.

27.10.2013 – Xalatlaco – Ixtapaluca – 104km
Kiedy rano zadzwonił budzik na dworze było już jasno. Znów zmiana czasu. Kilka godzin do południa wspinałem się w okolice wulkanu Ajusco aż na wysokość ponad 3600m na granicy meksykańskich stanów. I była to najspokojniejsza i najlepsza część dnia. Potem czekał mnie długi zjazd na wysokość około 2300m do stolicy Meksyku. Już kilka kilometrów przed tą ogromną aglomeracją miejską na drodze zrobiło się tłoczno, samochody mijały mnie niebezpiecznie blisko,do tego co kilkaset metrów musiałem hamować przed wysokimi progami zwalniającymi. Im bliżej centrum tym było gorzej. Szybko zniechęciłem się do zwiedzania Ciudad Mexico i postanowiłem wyjechać z miasta tak szybko jak to tylko możliwe. Południowymi dzielnicami kierowałem się na południowy zachód. Ogromny ruch uliczny, hałas, spaliny, bezpańskie psy, mnóstwo autobusów i nieostrożni kierowcy. Musiałem jechać bardzo uważnie, ale też w miarę szybko, ponieważ nawet teoretycznie krótszy dystans ze wschodu na zachód to ponad 40 km po zatłoczonym mieście. Popołudniu udało mi się wyjechać z Meksyku i po przejechaniu stówki zacząłem rozglądać się na motelem. W miasteczku Ixtapaluca znalazłem pokój w promocyjnej cenie w dodatku na chwilę przed deszczem.

28.10.2013 – Ixtapaluca – Amecameca – 97km, 1450m w górę
Rano czekał mnie podjazd na przełęcz Rio Frio. Przyczepkę i namiot zostawiłem w recepcji hotelu, ponieważ wjazd i zjazd był tą samą drogą. W trzy godziny uporałem się z podjazdem na wysokość 3200m. Po raz kolejny informacje zaciągnięte z Wiki okazały się niezbyt precyzyjne. Najwyższy punkt drogi pomiędzy Mexico D.F. a Pueblą i przełęcz nie znajduje się w miasteczku Rio Frio, a kilka kilometrów bliżej stolicy Meksyku w okolicach parku rekreacyjnego Llano Grande. Nie będąc pewnym właściwego miejsca przełęczy musiałem zjechać do następnego zjazdu z autostrady czyli właśnie w Rio Frio cztery kilometry dalej i 200m niżej. Tutaj zrobiłem dłuższą przerwę i w jednej z wielu restauracji zjadłem wyśmienite zielone tacos z kurczakiem, ziemniakami i warzywami.

29.10.2013 – Amecameca – Puebla – 103km, 1500m w górę
Dziś czekał mnie jeden długi podjazd na przełęcz Paso de Cortes. Z miasteczka Amecameca, z którego wyjechałem po siódmej na przełęcz jest około 23km i ponad 1000m przewyższenia. Po drodze jest kilka wymagających odcinków o nachyleniu przekraczającym 12-13%, ale przynajmniej północny podjazd jest asfaltowy. Pokonując kolejne kilometry zastanawiałem się, kiedy wreszcie zobaczę Popocatepetl. Drugi szczyt Meksyku i piękny stożkowy wulkan z kraterem o szerokości 600 metrów. Oczywiście rowerem nie da się wjechać na jego szczyt, jedyne czego oczekiwałem to ładne zdjęcie z wulkanem w tle. Kilka kilometrów przed przełęczą przez krótki czas udało mi się zobaczyć Popo w jego pełnej klasie z dymem wydobywającym się z krateru, co świadczy o jego aktywności. Kiedy dojechałem do przełęczy szczyt wulkanu był już częściowo zachmurzony, a słońce uniemożliwiało wykonanie super foty. Przełęcz Cortes znajduje się pomiędzy wulkanami Popocatepetl i Aztaccihualt, które są kolejno drugim i trzecim szczytem Meksyku. Popo to klasyczny stożek, a Azta z południowej strony przypomina leżącą kobietę. Przełęcz ma wysokość około 3679m.npm i jest jedną z najwyższych w Meksyku. Na przełęczy znajduje się schronisko z restauracją, pole namiotowe oraz dwie drogi w kierunku obu wulkanów. Obie zamknięte dla turystów, lecz ja i tak nie planowałem jechać wyżej tylko zjeżdżać do miasta Puebla. Południowa część drogi z przełęczy to już znacznie gorsza nawierzchnia z kamieniami, szutrem i piaskiem, na którym grzązłem co jakiś czas. Dolna część drogi jest w remoncie, więc może wkrótce będzie tu także asfalt przynajmniej powyżej wioski Xalitzintla. Praktycznie do Puebli miałem w dół na wysokość 2100m. Miasto nie jest tak ogromne jak stolica Meksyku, ale ponad godzinę zajęło mi samo przejechanie przez nie. Wjechałem na niewysokie wzgórze, na którym znajduje się monument z ogromną flagą Meksyku oraz kościół. Następnie w centrum przejechałem przez aleję fontann i pomników, aby dojechać do serca Puebli. Miasto ma naprawdę sporo zabytków szkoda tylko, że w całym mieście jest nierówna kostka brukowa. Na nocleg zatrzymałem się na obrzeżach miasta poza centrum. Na kolację pyszne sandwiche z kurczakiem i warzywami oczywiście na ostro.

30.10.2013 – Puebla – Atzitzintla – 101km, 750m w górę
Najłatwiejszy dzień od dobrego tygodnia. Szybki i w większości płaski etap z wiatrem w plecy że średnią 19km/h. Tylko ostatnie 20 kilometrów lekko pod górę do miasteczka Atzitzintlana wysokość 2700m tuż pod ogromną górą Pico de Orizaba będącą najwyższym wulkanem Ameryki Północnej oraz najwyższym szczytem Meksyku. Przez większość dnia było pochmurno, więc poza niższymi partiami nie widziałem mojego jutrzejszego celu, czyli wierzchołka Sierra Negra ani ośnieżonych zboczy Orizaby. Dopiero późnym popołudniem wiatr przegonił chmury i odkrył oba wysokie szczyty. Z Atzitzintly dobrze widać wielki teleskop milimetrowy na szczycie Sierra Negra, która jest szóstym szczytem Meksyku, a do teleskopu prowadzi najwyższa drogą nie asfaltowa Ameryki Północnej. Mając wolne popołudnie trochę pospacerowałem po Atzitzintli, porobiłem zdjęcia oraz porozmawiałem z kilkoma mieszkańcami miasteczka. Meksykanie są bardzo zainteresowani moją podróżą, a kiedy mówię że jestem z Polski od razu kojarzą fakt z papieżem polakiem. Zresztą pomnik JP2 stoi nawet przed kościołem w Atzitzintla.

31.10.2013 – Atzitzintla – Sierra Negra – Esperanza
Dzisiejszy dzień był podporządkowany tylko pod jeden cel. Wjazd na szczyt wulkanu Sierra Negra, do którego prowadzi najwyższa nieasfaltowa droga Meksyku i całej Ameryki Północnej. Dla przypomnienia dodam, że kilka miesięcy wcześniej w USA wjechałem na najwyższą asfaltową drogę Ameryki Północnej czyli Mount Evans Road w Colorado na wysokość 4347m.npm. Poranek wymarzony. Słońce, bezchmurne niebo i idealna widoczność na ośnieżonego kolosa czyli Pico de Orizaba i mniejszy sąsiedni wulkan Sierra Negra mój dzisiejszy cel z wielkim teleskopem na szczycie. Wiedziałem, że z miasteczka Atzitzintla do szczytu mam około 21-22km, że średnie nachylenie to około 10%, przewyższenie to prawie 2000 metrów w górę oraz to, że nawierzchnia nie jest najlepsza. Początek dosyć sprawny i szybki asfaltową drogą do miasteczka Texmalaquilla, potem im wyżej tym gorzej. Już w Texmalaquilla nachylenie wynosiło ponad 12%. Kolejne kilometry to 12-15% i na zmianę szuter z luźnymi kamieniami oraz krótkie odcinki kostki, po której jedzie się nieźle. Po drodze nie obyło się oczywiście bez małych kłopotów. Po najechaniu na kamień przebiłem dętkę, a na wysokości 4000m jakieś pięć kilometrów przed szczytem czekał szlaban i strażnik, który nie chciał mnie przepuścić, ponieważ nie miałem pozwolenia. Permitu nie miałem, bo nawet nie wiedziałem o potrzebie jego uzyskania, a strażnik był nieugięty, więc wróciłem się kawałek do drogi, która prowadzi pod wulkan Orizaba i kawałek dalej przez las doszedłem na swoją drogę omijając strażnika. Za dużo wysiłku włożyłem w ten podjazd żeby wracać z pustymi rękami. Dziś żadne szlabany nie przeszkodziły mi w zdobyciu ważnego celu. Ostatnie kilka kilometrów to 20 serpentyn z kiepską nawierzchnią. Na zakrętach był grząski piasek i koła się zapadały, często musiałem schodzić z roweru i podchodzić kilka metrów co dodatkowo męczyło. W końcu po kilku godzinach dotarłem do wielkiego teleskopu na wysokości 4621 metrów. Na szczycie było dość chłodno, a chmury co chwilę zasłaniały widoki. Przed teleskopem stoi brama obok niej zakrzywiony mur z napisem Gran Telescopio Milimetro, przy którym zrobiłem zdjęcia. Zjazd do Atzitzintli trwał mniej niż półtora godziny. Pogoda zaczęła się psuć i mocniej wiało. Z hotelu zabrałem przyczepkę i namiot i zjechałem do miasta Esperanza. Tutaj znalazłem sklep rowerowy i kupiłem dętkę. 30 pesos za bardzo grubą i ciężką gumę z samochodowym wentylem. Niestety, presty nie było, a w tylnym kole obręcz ma wąski otwór. Wymieniłem dętkę z przyczepki i wyczyściłem zakurzony łańcuch. Jutro i po jutrze dłuższe etapy do kolejnego celu.