USA, 16-30.09.2013

16.09.2013 – Overton – Saint George – 136km
Wieczorem było tak ciepło, że nawet nie miałem ochoty wchodzić do namiotu. Spałem więc pod chmurką. Rano skorzystałem z okazji i tuż po świcie poranna kawa w fastfood. Kolejne kilometry to dojazd do autostrady I15 i miasta Mesquite. W miasteczku udałem się do najbliższej poczty i wysłałem paczkę z rzeczami, których nie potrzebuję. Uzbierało się ponad 4kg. Pożegnałem się z butami do chodzenia, kurtką p/deszczową, mapami i kilkoma innymi rzeczami. Zrobiło się nie tylko lżej, ale również luźniej w sakwach. Zapewne teraz udałoby mi się spakować do czterech sakw, a nie sześciu. Jednak za kilka dni przyleci do mnie inna paczka z Polski, w której będą nowe ubrania i części do roweru. Na aktualnym napędzie jadę już ponad 10000km od Denver, więc przed Meksykiem warto zmienić zużyte części. Poza tym wysyłka części z Polski kosztuje mnie dużo mniej niż kupowanie ich w USA także dzięki wsparciu firm Author.pl, Primal.pl i Sante.pl. Za Mesquite znów wjechałem na głośną freeway. Na dodatek były jakieś roboty drogowe, zwężenia i dużo śmieci na drodze. Pomimo opony z warstwą antyprzebiciową po najechaniu na drut powoli zaczęło uciekać powietrze z dętki.
Tymczasem na krótko wjechałem do 24-go stanu USA na mojej trasie czyli Arizony. Przez cały dzień przejechałem przez Nevadę, Arizonę, by na koniec wjechać do Utah. Niezłe tempo. W Arizonie, niestety, nie jest chłodniej, ale widoki fantastyczne. Przejechałem wąski kanion rzeki Virgin, niezbyt bezpieczny z powodu wąskich poboczy lub ich braku. Co prawda prędkość dla samochodów była obniżona do 55m/h jednak auta i tak pędziły szybko. Pod koniec dnia wjechałem do Utah i miasta St.George. Tutaj zrobiłem szybkie zakupy i musiałem szukać noclegu obok miasta. Dni są coraz krótsze, a ciemno zaczyna się robić już około 19:00. Nocleg w namiocie na pustyni.

17.09.2EJ013 – St.George – Zion – 106km
Rano dość szybko wyjechałem z miasta. Wschodzące słońce oświetlało czerwone skały Utah. Do południa pojawiło się na niebie trochę chmurek, a z każdym kilometrem nabierałem wysokości i to był pierwszy dzień od ponad tygodnia, w którym dało się znieść gorąco. Wczoraj miałem problem z przednim kołem, a dziś z przodem i tyłem. Druty z opon ciężarówek to kolejna rzecz po upale i komarach które w USA są co najmniej uciążliwe. Do wieczora zużyłem kilka łatek i jutro, zdaje się, będę musiał kupić dętkę. Po południu wjechałem do Parku Narodowego Zion. Spodziewałem się opłaty w wysokości 25$. Taka informacja widniała 30km przed bramą parku. Tymczasem, cennik przez szlabanem uwzględniał rowerzystów i opłata wynosiła 12$. Jednak udało mi się wjechać za darmo. Strażnik widząc mój załadowany rower stwierdził, że mam paszport i mogę jechać. Paszport czyli tzw. Pass wykupuje się za 80$ i można przez rok zwiedzać wszystkie 350 parków USA już bez dodatkowych opłat. Park Zion to głównie ciekawe czerwone skałki i kaniony. Jakoś do tej pory nie planowałem zwiedzania tego parku, lecz droga prowadząca do dwóch przełęczy po drodze do Wielkiego Kanionu zaprowadziła mnie właśnie tu. Zahaczyłem tylko nieznacznie o Zion na odcinku około 20km na drodze nr. 9. Wysoka opłata na tym krótkim odcinku podyktowana jest raczej przejazdem przez tunel o długości jednej mili. Przez tunel nie można przejechać rowerem, więc byłem zmuszony do przejazdu samochodem strażnika parku. Tunel ma dwa pasy, a mimo wszystko ruch odbywa się wahadłowo z minimalną prędkością. Czasami tutejsze zasady bezpieczeństwa są aż za bardzo restrykcyjne, a jeszcze wczoraj mogłem jechać po autostradzie bez pobocza. Na tym krótkim odcinku Parku Zion najbardziej podobał mi się duży łuk skalny widoczny z bliska z kilku serpentyn przed tunelem. Za tunelem był jeszcze jeden krótki, a dalej wyjazd z parku, za którym znalazłem ciche miejsce na nocleg. Księżyc w pełni święcił tak jasno że w namiocie w nie potrzebowałem latarki. Jutro wjazd do Arizony.

18.09.2013 – Zion National Park – Grand Canyon National Park – 118km, 1650m w górę
Bardzo przyjemny dzień z pięknymi widokami na czerwone skały typowe dla tych regionów. Rano było tylko 9’C, a ponieważ moja tolerancja na zimno spadła po ostatnich upałach, odczuwałem lekki dyskomfort. Spodziewałem się po kilku pierwszych kilometrach dojechać do przełęczy, jednak widocznie na mapie był błąd. Kilkanaście kilometrów dalej znów spodziewałem się przełęczy i znów nie wszystko się zgadzało. Zamiast na 2042m wjechałem tylko na przełęcz oznaczoną znakiem Summit 6100 ft. Kilkanaście kilometrów dalej wjechałem do miasta Kanab w poszukiwaniu dętki lub łatek. Niestety jedyne dętki w niewielkim markecie kończyły się na rozmiarze 26′. I tak przez kolejne kilometry co jakiś czas musiałem dopompowywać koło, ale w pewnym momencie nie pomogło nawet to. Bez zapasowej dętki oraz bez łatek jedynym wyjściem było zamienić dętkę z niedziurawą z przyczepki. W międzyczasie przejechałem granicę stanu i znalazłem się w Arizonie, dwudziestym czwartym i ostatnim na mojej trasie stanie USA. Dalsze kilometry jechałem już w flakiem w przyczepkowym kole. Niestety przeliczyłem się i do Page, czyli miasta, gdzie będzie następny sklep rowerowy, paczka z częściami z Polski oraz pełen serwis roweru, czyli jeszcze jakieś 130km jazdy na flaku. Pomimo kapcia i długiego, ale łagodnego wzniesienia jechało się nieźle. Temperatura w końcu niższa i dziś nie przekroczyła 30 stopni. Pod wieczór dojechałem do skrzyżowania, gdzie skręca się w stronę Wielkiego Kanionu. Ponieważ do tego miejsca wrócę jutro przyczepkę z flakowym kołem zostawiłem na stacji paliw w Jacob Lake. Jutro do pokonania mam prawie 80 mil. Na pół lekko powinienem zdążyć przez cały dzień. Nocleg w namiocie niedaleko ścieżki trail 3km od granicy parku na wysokości 2550m.npm. Czeka mnie chłodna noc i poranek. O 21:00 już tylko 11’C, a to trzy razy mniej niż jeszcze kilka dni temu.

19.09.2013 – Grand Canyon National Park – Jacob Lake – 149km
Rano było wręcz zimno i nie chciało mi się wychodzić z namiotu. Dobrze, że wieczorem ubrałem się cieplej przeczuwając chłodny poranek. Po 6:30, czyli chwilę przed wschodem słońca było 6st.C. spakowałem się i ruszyłem w kierunku parku jeszcze przed siódmą. Po kilku kilometrach wjechałem do niewielkiego kanionu, gdzie temperatura jeszcze spadła do 2st.C. Po kolejnych 30km dojechałem do bramy i kasy parku, po której przekroczeniu mój budżet był mniejszy o 12$. Dosłownie kawałek dalej, jak gdyby na pocieszenie, po łące spacerowały dwa kojoty, które udało się ustrzelić okiem aparatu. Po 60 km dojechałem do długo oczekiwanego miejsca zwanego North Rim w Parku Narodowym Wielkiego Kanionu. Muszę przyznać, że kanion jest naprawdę wielki, wręcz ogromny. Strome czerwone skały opadają pionowo tak głęboko, że nie widać głównego sprawcy tej ogromnej szczeliny w ziemi, czyli rzeki Colorado. Na większości skał widać wyraźnie poprzeczne warstwy milionów lat historii Ziemi, które przybierają purpurowe kolory, kiedy słońce oświetla je pod odpowiednim kątem. W punkcie widokowym zrobiłem sobie godzinną przerwę wpatrując się w otchłań kanionu. Po 13:00 zacząłem powrót do Jacob Lake. Do pokonania miałem 70km. Droga 67 z Jacob Lake do North Rim nie jest stroma, ani nie ma zbyt dużego przewyższenia. Znajduje się na płaskowyżu i jest po prostu długa. Chwilę przed 18:00 wjechałem do Jacob Lake i odebrałem przyczepkę ze stacji. W sklepie obok zrobiłem małe zakupy i posiedziałem dłużej przy kawie. Przez cały dzień musiałem uważać na tylne koło i dętkę, z którego powoli schodzi powietrze. Trzy koła, dwa flaki i żadnej możliwości naprawy to trochę za dużo kłopotów z ogumieniem. Nocleg na wysokości 2000m.npm z boku drogi 89A.

20.09.2013 – Jacob Lake – Tuba City – 176km, 9:28:57, 18.4śr, 51.5max, 1100m w górę
Szalony dzień. Jasno jest jakieś 12.5h, a 9.5h spędziłem na siodełku. Ponad 170km z flakiem w przyczepce oraz pompowaniem tylnego koła co 15-20km. Planowałem dojechać do Page a znalazłem się w Tuba City. Poranek znów chłodny, ale nie aż tak jak wczoraj. Dziś bardziej zmarzłem przez zjazd o wschodzie słońca. Pierwsza połowa dnia to głównie luźna jazda w dół do wysokości około 1100m na moście Navaho Bridge rzeki Colorado. Zanim jednak zjechałem do najniższej wysokości dnia po drodze podziwiałem długi skalny grzbiet o ceglastym kolorze, liczne mniejsze kaniony i głębokie koryta mniejszych rzek oraz zawitałem do opuszczonej już osady ludzi mieszkających w skałach. Na moście rzeki Colorado dostrzegłem największe ptaszysko ameryki północnej czyli Kondora. Siedział spokojnie i obserwował okolicę z filaru mostu. Sam most jak i widok w dół na koryto rzeki Colorado również robi wrażenie tym bardziej, że wczoraj z wysokości 2500m nie udało mi się zobaczyć rzeki, która tutaj przepływa na około 1000m.npm. Za mostem wjechałem do rezerwatu Indian Navaho. Obok drogi stoi wiele budek z ręcznie robionymi pamiątkami i ozdobami rdzennych mieszkańców tych regionów. Kolejne kilometry to podjazd na około 1500m do skrzyżowania dróg 89 z 89A. I tutaj czekała na mnie nie miła niespodzianka. Droga do Page, do którego miałem już tylko 35km zamknięta z powodu powodzi, objazd do Page to jedyne 150km. W tym wypadku najbliższe miasto z możliwością kupienia dętki w niedzielę to Tuba City, do którego się udałem tylko, że do Page droga wydłuży mi się o kolejne 50km. W sakwach pusto, jedzenia brak więc w sumie nie miałem większego wyboru. W Tuba City liczyłem na market, w którym będę mógł kupić dętki i łatki i się przeliczyłem. Dowiedziałem się tylko, że Walmart jest właśnie w Page lub Flagstaff jakieś 100km na południe. Z Tuba City bliżej mam do mojego następnego celu, czyli Doliny Monumentów jednak jazda z flakiem wymaga jeszcze większego wysiłku, więc jutro mimo wszystko jadę do Page. W poniedziałek odbiorę tam paczkę z poczty, zrobię serwis roweru i mam nadzieję już bez kłopotów udam się do doliny Monup Valley. W Tuba City przynajmniej zrobiłem zakupy i mam co zjeść na dziś wieczór i jutro. W mieście w zdecydowanej większości mieszkają Indianie Navaho ale jest też sporo Azjatów. Białe twarze to tutaj tak jak i ja chyba tylko turyści. Nocleg tuż za miastem na czerwonej ziemi. Jeśli jutro dojadę do Page poszukam jakiegoś hostelu lub taniego motelu. Muszę wsiąść prysznic i przeprać kilka rzeczy.

21.09.2013 – Tuba City – Monument Valley – 141km, 900m w górę
Po dzisiejszym dniu dobra wiadomość jest taka, że na stacji paliw udało mi się kupić za 1$ łatki i dętka tylnego koła jest szczelna. Dojechałem też do Doliny Monumentów, ponieważ krótszy objazd prowadził drogą szutrową nie zdecydowałem się na jazdę do Page. Do indiańskiego miasteczka Kayenta miałem zdecydowanie bliżej niż do Page, a poza tym Dolina Skał jak nazywają ją Indianie to jeden z moich ciekawszych celów, którego za nic nie mógł bym opuścić. Po ciepłej nocy z Tuba City czekało mnie 90 km podjazdu do Marsh Pass, przełęczy o wysokości 2042m. Podjazd bardzo łatwy o nachyleniu 1-2% tyle, że długi, a ponieważ przełęcz nie była oznaczona nie zauważyłem kiedy zaczął się zjazd i nie mam zdjęcia. Jutro wracam tą samą drogą więc nadrobię zaległość. Do Kayenta po 120 km dojechałem o 15:30. W sklepie wielobranżowym były dętki ale największe tylko 26′. Na stacji udało mi się kupić łatki, nie samoprzylepne, ale zabawa w klejenie udała się przynajmniej z jedną dętką. Przyczepkowa jest już za bardzo dziurawa od jeżdżenia na flaku od 200km. Po godzinnym odpoczynku przed zachodem słońca skierowałem się do Doliny Monumentów. Pojedyncze wysokie ostańce to moja ulubiona forma skalna, a tutaj skał jakich będzie całe mnóstwo. Przy zachodzącym słońcu już udało mi się zrobić kilka ciekawych fotek. Jutro rano o wschodzie liczę na więcej. Nocleg w namiocie niedaleko drogi. Dzień przyjemny, ponieważ rano nie zmarzłem, a popołudniu nie było upału.

22.09.2013 – Monument Valley – Marsh Pass – 112km, 900m w górę
Przed wschodem słońca byłem już na drodze w oczekiwaniu na świetne fotki skał w Dolinie Monumentów. Pogoda niestety dziś spłatała figla i niebo od rana w większości wschodniej strony było zachmurzone. Dojechałem do granicy stanów Arizona i Utah oraz kawałek w głąb Utah. Skalne monumenty fotografuje się podobnie jak alpejskie Dolomity czyli z daleka. Z bliska nie ma takiego efektu. Kiedy podjechałem pod taką skalę to po prostu wysoka stroma góra. W drodze powrotnej zaczęło mocno wiać oraz straszyć deszczem. Silny wiatr zaczął unosić piasek, z którego powstawały chmury i przeszkadzały w jeździe. Kilka kilometrów przed Kayenta złapała mnie kilku minutowa ulewa z gradem. W restauracji w mieście wysuszyłem się i kiedy byłem już gotowy do dalszej drogi dętka spadła mi z nieba. Pewien kolarz zauważył, że mam kapcia w przyczepce i kiedy usłyszał, że jadę już tak kilkaset kilometrów dał mi swoją zapasową dętkę. Rozmiar pasował, wentyl również. Po szybkiej zmianie już na trzech sprawnych kołach wyjechałem z Kayenta i ponownie wjechałem na Marsh Pass, nie oznaczoną przełęcz powyżej 2000m.npm. Co dziwniejsze GPS i mapa pokazywały zupełnie inne miejsca, a najwyższy punkt drogi był jeszcze indziej. Po całym dniu walki z huraganowym wiatrem namiot rozbiłem kilka kilometrów za przełęczą na wysokości około 1900m. Jutro dojazd do Page.

23.09.2013 – Marsh Pass – Lechee – 136km
O 2:00 w nocy miałem gości. Kilka kojotów postanowiło odwiedzić okolice mojego namiotu wyjąc przy tym w niebogłosy. Kiedy tylko zapaliłem latarkę i zacząłem się ruszać wszystkie pouciekały. Poranek chłodny z temperaturą 5st.C. Dobrze, że nie wiało już tak jak wczoraj. Spodziewałem się jazdy w dół do Page, tymczasem wjechałem na ponad 2000m na jakąś przełęcz bez nazwy niedaleko skały Red Rock. Przez cały dzień krajobrazy były równie malownicze jak wczoraj. Minął kilka fajnych pojedynczych skałek, a niedaleko Page skały zmieniły barwę na bardziej czerwoną. W Page za wiele do oglądania nie ma ale okolice miasta to same ciekawe miejsca. Kanion Antylopy, Tama na rzece Colorado Glenn Canyon Dam, Jezioro Powell czy wysoka góra Navaho Mountain to tylko niektóre z atrakcji. Do Page po 120km dojechałem o 15:00. Od razu udałem się na pocztę, gdzie odebrałem paczkę z Polski z nowymi częściami do roweru i ubraniami. Następnie podjechałem do jedynego w mieście sklepu rowerowego, ale niestety był zamknięty. Zmieniłem tylko oponę na nowego Panaracera Tourguard Plus z grubym płaszczem antyprzebiciowym oraz dętkę w przyczepce, potem zrobiłem zakupy na kolejne dwa dni i sugerowanym objazdem na południe udałem się w poszukiwaniu miejsca na nocleg. W Page motele nie są zbyt tanie a hostelu nie znalazłem więc najbliższa szansa na prysznica Flagstaff za dwa dni. Nocleg na łące zaraz za Lechee. Aby się rozbić musiałem przejść z rowerem przez ogrodzenie prowadzące wzdłuż drogi, które uniemożliwia większym zwierzętom wejście na jezdnię.

24.09.2013 – Lechee – Cameron – 136km, 750m w górę
Rano ponownie czekała mnie przeprawa przez ogrodzenie z drutu kolczastego. Z ciężkim rowerem nie było łatwo. Z Lechee do wioski Cooper Mine było cały czas w górę, aż do wysokości ponad 1800m, dalej już w dół do głównej drogi 89 której kolejne 20km już znałem. W miasteczku Cameron, w najniższej wysokości dnia, przejechałem przez most na rzece Little Colorado, która wpada do swojej większej imienniczki. Z Cameron droga prowadzi również na południową część Wielkiego Kanionu. Ja po krótkim odpoczynku w cieniu i uzupełnieniu wody na stacji paliw rozbiłem namiot zaraz za Cameron na pustyni z widokiem na czarną wulkaniczną górę. Ogólnie dzień bardzo łatwy i przyjemny. Chwilami może trochę za mocno wiało z przodu, szczególnie przed południem. Jutro wjadę do Flagstaff, dużego miasta. Liczę na serwis roweru i nocleg z prysznicem.

25.09.2013 – Cameron – Flagstaff – 92km
Do Flagstaff miałem pod górę. Chwilami nawet 8-10%, więc trochę musiałem się nakręcić. Nie pomagał silny i porywisty wiatr z naprzeciwka, który w mieście był wręcz huraganowy. Z około 1200m wjechałem na przełęcz na wysokości ponad 2100m.npm. Samo miasto znajduje się na około dwóch tysiącach metrów. W pierwszym napotkanym sklepie rowerowym udało się zrobić serwis roweru w promocyjnej cenie 20$. Cały napęd oraz klocki hamulcowe mam nowe, więc powinienem bez kłopotów dojechać co najmniej do Panamy. We Flagstaff spodziewałem się darmowego noclegu, jednak nie wyszło więc wybrałem hostel w centrum miasta. 24$, ale śniadanie wliczone w cenę. Pranie, prysznic i łóżeczko. W środku tygodnia hostel był prawie pusty, więc pokój miałem tylko dla siebie.

26.09.2013 – Flagstaff – Osme RD I-17 – 129km
Rano czekało na mnie hostelowe śniadanie złożone z tostów z dżemem, owsianką i owoców. Za Flagstaff miałem z góry i do Parku Stanowego Sedona było nawet kilka serpentyn. W wąwozie Slide Rock pięknych stromych i czerwonych skał nie brakowało. Najlepsza część czekała mnie jednak kawałek dalej w okolicach miasta Sedona. Krajobraz prawie jak w Dolinie Monumentów, a może nawet jeszcze bardziej atrakcyjny. Przejazd malowniczą drogą Red Rock Scenic Byway to niezapomniane widoki wysokich, pojedynczych skał. W międzyczasie zerwał się silny wiatr i nawet nie wiem kiedy zwiało mi flagę Extrawheela z przyczepki. Pusty maszt bez flag wygląda bardzo smutno, będę musiał coś wymyślić i powiesić w zastępstwie. Dalsza część trasy to jazda autostradą I-17 na południe. Na jednym w odcinków międzystanowej były roboty drogowe oraz zamknięte pobocze. Przez dwie mile jazda nie była ani przyjemna ani bezpieczna mimo, że prędkość była ograniczona do 55m/h auta w tym wielkie ciężarówki przejeżdżały bardzo blisko mnie zdecydowanie za szybko. Pod wieczór zachmurzyło się i spadło kilka kropel kiedy już siedziałem w namiocie niedaleko autostrady.

27.09.2013 – Osme RD I-17 – Phoenix – 128km
Najlepszą wiadomością dnia było to, że wiatr zmienił kierunek na południowy. Jeszcze kilka godzin wcześniej wciąż wiało mocno z południa, a tu nagle taka niespodzianka. Rano spotkała mnie jeszcze jedna miła rzecz. W restauracji na porannej kawie zaczepił mnie Patrick i z rozmowy okazało się że jego żona jest polką i w ten sposób mam nocleg w centrum Phoenix. Szczęście sprzyja.
Dzień podzielony na dwie części. Do południa autostradą I-17 kierowałem się na południe do Phoenix, a po południu już w wielkiej aglomeracji, gdzie przeważnie drogą rowerową Bike Line wzdłuż głównych ulic dojechałem do centrum miasta. Pod wieczór udałem się pod wskazany adres. Żona Patricka, Jannise pomimo wielu spędzonych lat w USA wciąż całkiem nieźle mówi po polsku. Ucieszyłem się, że będę mógł w końcu porozmawiać w ojczystym języku. Na kolację amerykańskie burgery.

28.09.2013 – Phoenix
Dzięki poznaniu Patricka i Jannise mam możliwość spędzenia dnia w Phoenix. Planowałem spędzić cały dzień leniąc się i odpoczywając jednak Patrick namówił mnie na krótką przejażdżkę wcześnie rano, a popołudniu zabrał mnie na wycieczkę do pobliskiego jeziora Canyon Lake. Udało mi się też zobaczyć niezbyt duże ścisłe centrum Phoenix. Wieczór to odpoczynek przy filmie i lodach.

29.09.2013 – Phoenix – Florence – 115km
Chwilę po siódmej po śniadaniu pożegnałem Patricka i Jannise i przez kolejne kilka godzin starałem się wyjechać z metropolii Phoenix. Wcale nie było to takie proste, ponieważ mogłem się tylko kierować na południe lub wschód, a chciałem na południowy wschód. Całe Phoenix to idealnie równe przecznice oraz sporo świateł. Z Phoenix przejechałem do mniejszego miasta Tempe i dopiero za kolejnym Chandler udało się wjechać na spokojną drogę 87 która prowadzi do Tucson. W ten sposób nie musiałem wjeżdżać na głośną autostradę I-10. Zaraz za Chandler krajobraz znów zrobił się pustynny, a popołudniu temperatura przekroczyła 40 kresek. Dzień bardzo luźny, nie musiałem nigdzie gonić, ani się spieszyć. Z Phoenix do Tucson jest trochę ponad 200km, więc podzieliłem ten dystans na dwie części. Etap bardzo płaski, a do tego w większości ze sprzyjającym wiatrem. W Tucson czeka na mnie nocleg oraz wjazd na górkę powyżej 2000m.npm. Będzie to pożegnalny 99ty wjazd na tę wysokość w USA. Jubileuszowy setny podjazd już w Meksyku podobnie jak dystans 20.000km. Po 16:00 dojechałem do miasteczka Florence, gdzie posiedziałem chwilę w restauracji. Florence znane jest z więzienia blisko miasta, które jednym z większych w Arizonie. Nocleg na pustyni w lesie kaktusów. Podczas rozkładania namiotu jakieś 300 metrów ode mnie przebiegł jeden kojot.

30.09.2013 – Florence – Tucson – 128km
Pierwszy raz zdarzyło mi się spać w kaktusowym lesie. Tuż przed wschodem słońca byłem już na drodze i jechałem do Tucson. Tylko poranek był chłodny, reszta dnia upalna. Pierwsze 60 km do delikatny podjazd na wysokość około 1100m do skrzyżowania Oracle JCT, a druga pewno w dół prostą drogą do Tucson. W centrum porobiłem kilka zdjęć i przed wieczorem podjechałem do domu Daniela na prysznic i nocleg. Tucson to jedno z wielu miast USA przyjaznych rowerzystom.